top of page
dudu busi | דודו בוסי

szlachetny dzikus (fragment) |przełożył z hebrajskiego tomasz korzeniowski

niepublikowane gdzie indziej

Okładka książki IDudu Busiego  "Szlachetny dzikus".

 

Dopiero kiedy miałem piętnaście i pół roku, dwa lub trzy miesiące przed zatrzymaniem i skierowaniem na leczenie, niemal wszyscy nazywali mnie Szmaniak albo po prostu Szmania. To było obraźliwe, ale nie pokazywałem, jak mnie to raniło. Nie jestem Dawidem Lewim [znany polityk izraelski - TK]. Jakiś miesiąc po moich dziesiątych urodzinach, Jom Tow, mój biologiczny ojciec, powiedział że tyję, bo gromadzę w duszy betonowe odlewy. Kiedy wspomniałem o tym Simie, mojej mamie, ta pokręciła nosem: „Jeśli chcesz wrócić do normalnej wagi, to musisz dać czas czasowi, bo czas rozpuszcza nawet te betonowe głupoty, które ci wciska stuknięty Jom Tow”. Po kilku miesiącach przybrałem sześć albo siedem kolejnych kilogramów, straciłem cierpliwość i zapytałem Simę: „Dlaczego temu czasowi, który wszystko rozpuszcza, nadejście zabiera tak wiele czasu?”. Sima pogłaskała mnie po głowie, powiedziała, że czas to rzecz, na którą trzeba czekać cierpliwie i poradziła, żebym za wiele nie myślał o nim, „bo to tylko opóźnia go jeszcze bardziej”. O diecie, nawiasem mówiąc, wówczas w ogóle nie rozmawiali ze mną oboje.

Przed rozpadem mojej drugiej komórki rodzinnej żyliśmy, ja, Sima i Jefet, mój ojczym, pod jednym dachem w dzielnicy Argazim. Dzielnica Argazim znajduje się we wschodnim klinie południa Tel Awiwu. Jom Tow, który też mieszka w Argazim, mówi, że mieszkać w naszej dzielnicy to taka przyjemność jak wycieranie się papierem ściernym. Według mnie, Argazim była i zawsze pozostanie żydowską Dajr al-Balah [miasto w strefie Gazy – przyp. tłum.], „obozem dla uchodźców, któremu żadna władza nie położy kresu”. Jefet był znacznie bardziej optymistyczny co do przyszłości osiedla. Twierdził wciąż, że ktoś tam w górze jeszcze zauważy tę zgniliznę, jaka się tu u nas pleni, a nazywa się Saddam Husajn. Jefet pokłada wielkie nadzieje w tym człowieku irackiego rządu, bo przez niego poprawiły się warunki mieszkalne i życiowe mieszkańców sąsiedniego osiedla Ezra.

Zanim i na nas spadnie scud albo dwa, co w końcu doprowadzi do poprawy infrastruktury i odremontowania nędznych domów na Argazim, Jefet gromadzi wokół naszego domu metalowe pręty, deski, popękane opony i zwyczajne odpady z budowy – przedmioty, które powiększały teren naszego podwórka kosztem terenów państwowych. Co najmniej dwa razy do roku ogrodzenie z drutu kolczastego zaznaczające nasze podwórko oddalało się od popękanych ścian domu. Jefet ze swoją ideologią był potłuczony. – Jeszcze zobaczysz – zapewniał Simę – że te wszystkie śmieci na podwórku z czasem zamienią się w gotówkę albo elegancką willę.

W tamtych czasach domy, wille, czy gotówka, które tak pociągały Jefeta, mnie nie interesowały. Poza tym, prócz tego, że jak zwykły tępak długo miałem nadzieję, że czas i tylko czas mnie odchudzi, miewałem dwa wielkie sny: że Ania Bubenik zakocha się we mnie i że przejdę pod opiekę Jom Towa.

Ania to wzorcowe dzieło Stworzyciela. Widzieć ją jak kręci się po zaułkach pobliskiego osiedla Hatikwa, gdzie mieszka, to jak zobaczyć ogromną perłę, toczącą się po pokrywie pojemnika na śmieci. Jest tak piękna, że jak sądzę, sztukę dotknie Zagłada, jeśli Ania stanie naprzeciw obrazu Mony Lizy, bo sławny uśmiech Giocondy zniknie z zazdrości. To jasne, że zakochałem się w niej w chwili, kiedy moje oczy spotkały jej zielone oczy. Mój drugi sen, przejście pod opiekę Jom Towa, pojawia się z prostego powodu, że żyć z Jefetem i Simą pod jednym dachem, to jak żyć w ślepym zułku – zaułku grozy.

Jom Tow jest malarzem i rzeźbiarzem. Zawsze malował, lepił albo dłubał. On sam mówi, że życie z Simą sprawiło, iż uzależnił się od hobby. Po rozwodzie przez rok studiował sztukę w Becalelu. Zanim jego dzieła zyskały uznanie, dwa razy w tygodniu pracował w klubie, salonie gier hazardowych, odziedziczonym razem z moim wujkiem kryminalistą Nachszonem po błogosławionej pamięci dziadku Lilu. Sima wtedy pracowała tam jako kelnerka i odpowiadała za kuchnię, chociaż była już zamężna z Jefetem.

Ten Jom Tow to dziwny ptak. Osiedle Argazim nie zdołało go wychować, jak to robi z większością mieszkańców. W porównaniu z innymi, pozostał delikatny i naiwny, jak niemowlę. Tu, na osiedlu, delikatność traci się w wieku czterech albo pięciu lat. Wtedy niemal każdy pędrak z osiedla zmienia się z dziecka sutenera w samego sutenera, takiego, co to nie jest przyjemnie spotkać w ciemnym zaułku. Na osiedlu mówią na nich Dzieci Intifady, bo cały czas rzucają w przechodniów, ale głównie w siebie nawzajem, kamieniami albo odłamkami pustaków.

Jom Tow nie ma przyjaciół, ani na osiedlu ani nigdzie indziej. Uzależnił się od samotności. Cały dzień siedzi przy swoim hobby w pracowni na podwórku, pogrążony i zajęty, żyje wyobrażeniami i wyobraża sobie, że żyje. Kiedyś zapytałem go, jak można żyć cały czas w samotności i z nikim nie rozmawiać. Uśmiechnął się, odłożył dłuto i młotek na stół, łyknął Heinekena z butelki, westchnął głośno i powiedział, że wprawdzie życie pustelnicze jakie sobie wybrał, to nie całkiem życie, ale doświadczenie nauczyło go, że lepiej żyć wyobraźnią, niż pozwalać, by w naszym życiu byli ludzie bez wyobraźni i poczucia humoru, którzy kręcą się wokół nas i mieszają nam w mózgu.

Jefet powiedział kiedyś Simie, że Jom Towowi trzeba wydłubać oczy, bo to „lewicowy sprzeniewierca, co zajmuje się gojowskimi rzeźbami i próżniak, co pracuje tylko dwa dni w tygodniu”. Palnąłem parę głupot temu Jefetowi, co sam był próżniakiem. Oprócz głównych zajęć – to jest przede wszystkim: dokuczania mi, i ogólnego: wykradania ziemi państwu – Jefet był pracownikiem magistratu. Dwie godziny dziennie opróżniał kubły na śmieci i dostawał za to pensję jak za pełny etat, a jako członek komisji pracowników strajkował i demonstrował w każdy wtorek i czwartek, na rzecz poprawienia warunków zatrudnienia. Jefet ma za sobą zbrodnię. Jako trzynastolatek zakłuł nożem osmioletnie dziecko. Oskarżony o morderstwo, dwa lata spędził w zakładzie dla młodocianych przestępców. Tam uzależnił się od narkotyków. Zanim się wyleczył, trafiał i wychodził z więzienia ponad dwadzieścia lat.

Tydzień albo dwa przed wyjściem Simy za mąż za Jefeta, próbowałem, kretyn, przekonać Jom Towa, żeby wrócił do domu. – Szkoda twojego czasu – powiedział – ja i Sima nie śmiejemy się z tych samych dowcipów i nie lubimy takich samych filmów. W pierwszej chwili nie zrozumiałem tej argumentacji. – To co, że nie śmiejecie się z tych samych dowcipów i nie lubicie takich samych filmów? – powiedziałem mu i dodałem: Co, to jest powód do rozwodu? To jest powód, żeby nie żyć razem? Wróćcie do siebie, błagam was… Jom Tow objął mnie i powiedział: Jefet i Sima są jak dwie połówki jabłka, para wprost niesamowita. Uwierz mi, że jeśli ja i Sima wrócimy do siebie, to tylko skomplikujemy życie sobie i tobie. Uspokój się, to małżeństwo to dla was rzecz najlepsza.

Kiedy mi to powiedział, robiłem do niego minę, jakbym się uśmiechał, a naprawdę płakałem. Chciałem i nie potrafiłem powiedzieć mu, że Sima i Jefet to niedokładnie niesamowita para, że Jefet to po prostu brutal o bogatej przeszłości kryminalnej, bo Sima groziła, że wyrzuci mnie do zakładu albo internatu, jeśli będę prał domowe brudy na zewnątrz, a szczególnie, wobec Jom Towa.

Moi rodzice rozwiedli się, kiedy miałem siedem lat. Mówi się, że do tanga trzeba dwojga, ale według mnie, komórka rozpadła się głównie przez Simę, którą niemal wszyscy z powodu jej pochodzenia, nazywają Greczynką. Sima nigdy nie była typem spokojnym. Tylko krzyki i rozkazy. Przyłapać ją na mówieniu, to rzadka sprawa. Cały czas szczekała. Na mnie, na sąsiadów, a głównie na Jom Towa, kiedy jeszcze byli małżeństwem. Oprócz poniżania go w domu, klęła na niego przy ludziach, robiła skandale w zaułkach osiedla, głównie dlatego, iż podejrzewała, że strzela oczami do dziewczyn. Poza tym, co jakiś czas, dobierała się do narkotyków. Używała miesiąc i odkładała na dwa tygodnie. I tak w kółko. Jom Tow nacierpiał się sporo. Jej zazdrość i rywalizacja były chorobliwe, dusił się nimi, aż został bez wyboru. Pewnego dnia uciekł z domu i zamieszkał u rodziców, Sułtany i Lilu, na drugim końcu osiedla. Kilka miesięcy po oficjalnym rozwodzie Jom Tow pojechał do Jerozolimy. Przez rok uczył się w Becalelu, gdzie pokłócił się ze wszystkimi nauczycielami, wrócił na osiedle, zbudował na podwórku domu rodziców dużą pracownię, i do dzisiaj żegluje tam po świecie, który cały tkwi w jego wyobraźni.

 

Przełożył z hebrajskiego Tomasz Korzeniowski

 

 

Dudu Busi: Szlachetny dzikus [tyt. oryg. פרא אציל]. Wyd. Keter : Tel Awiw, 2003. — 270 s.

bottom of page