top of page

icchak bar-josef | יצחק בר-יוסף

pamiątka miłości |  מזכרת אהבה (fragment)| przełożył z hebrajskiego tomasz korzeniowski

publikowane: odra 2020/10

foto: okładka książki  "pamiątka miłości".

W piątek tato bierze koszyk z mydłem, dwa ręczniki, i obaj idziemy do łaźni na stare miasto. Biegnę przed nim, a gdy docieram do końca uliczki przystaję, żeby oglądając się zobaczyć, jak pojawia się na rogu, i wtedy ruszam dalej. Tato mówi, że ta łaźnia jest z czasów tureckich. Chodzili tu nawet jego tato i jego dziadek i ojciec dziadka. Tato idzie powoli, spokojnie. Do „Szwicbudu”, jak mówi, nie chodzi się ot tak, żeby się umyć, bo prysznic mamy w domu, tylko żeby się wypocić, oczyścić i otworzyć zatkane pyłem „pory w skórze”.

 

Wbiegam po schodach obok synagogi Ari i pomimo wszelkich wyjaśnień taty, jestem pewien, że pewnego dnia wyjdzie stamtąd lew. Póki tato dotrze, jest na co popatrzeć: mnóstwo turystów i turystek wchodzi do synagogi, fotografują się obok Aron Hakodesz. Tu, w Safedzie, na turystki nikt nie krzyczy „Nierządnice!” albo „Siksy!”, jak na dziewczyny, które chodzą ulicą Mea Szearim pod balkonem dziadka w Jerozolimie. Strzegący synagogi starzec Ari nawet cieszy się, że one tu przychodzą. Chłopcom podaje jarmułki, a dziewczętom na ramiona i bluzki  nakłada chusteczki (żeby im nie było widać „całego serwisu”, kiedy się pochylają, wyjaśnił mi ojciec). Starzec kręci się między nimi z blaszaną puszką, puszka drży w jego ręce, a on mówi, że jałmużna ratuje od śmierci. Wszyscy dają mu pieniądze. Ja też uważam, że lepiej dać parę groszy i nie umrzeć. Ale dla pewności pytam tatę, czy to prawda, co mówi ten starzec. Tato śmieje się: Wszyscy nariszkejt, przecież wszyscy w końcu umierają.

 

Tato czołga się dalej jak żółw. Ludzie mówią mu Szalom i on im też mówi Szalom. Jeszcze chwila i zacznie mi opowiadać, że o, tu mieszkał kiedyś jego ojciec, a tam o, teraz mieszka jego wujek, a w tym domu mieszkała jego mama, a w tamtym dziadek. Kiedy zaczyna z tymi historiami, to nie może skończyć. Jest bardzo dumny, gdy mówi, że należy do szóstego pokolenia w Safedzie, a dzięki temu ja należę do siódmego pokolenia w kraju. Ale wiem przecież, że ze strony mamy, jestem wart o wiele więcej: babcia Szejndel to pokolenie siódme, z Hebronu i z Tyberiady, zatem ja jestem dziewiątym pokoleniem. I kiedy w szkole zgrywałem się, że jestem w kraju dziesiątym pokoleniem, nikt nie poznał, że kłamię. A co warte o wiele więcej – to że dziadek Meir Jaakow jest z Czechosłowacji, z kraju Emila Zatopka, „czeskiej lokomotywy”, o którym czytałem w „Dawar dla Dzieci”. Kiedy opowiedziałem o tym Nicy, nauczycielce gimnastyki, ta powiedziała "no to cześć i chwała", zatem nie przynoś firmie wstydu.

 

Biegnę przodem i w łaźni jestem pierwszy. Czekam na tatę na ławce, na wprost niewielkiego człowieka z długą brodą, przy dużym stole, z balią pełną kawałków lodu na nogach. Wokół na ścianach wiszą ubrania. Człowiek ten wysuwa długą i chudą rękę o delikatnych, białych palcach, zanurza i grzebie pośród kawałków lodu, wyciągając butelkę pomarańczowego gazowanego napoju (ja bym akurat wybrał zielony), a potem przywiązanym do stołu otwieraczem wyciąga korek. Dociera do mnie jego zimny i wilgotny oddech. Boję się. Jego twarz od tego napoju zabarwiła się na pomarańczowo. Wystraszyłem się i chcę uciec, ale wtedy przychodzi tato. Starzec jedną dłonią zgarnia pieniądze, które tato kładzie na stole, a drugą otwiera szufladę i głową daje nam znak, żeby wejść do środka.

W przebieralni nie jesteśmy sami. Wstydzę się rozebrać, ale tato śmieje się i mówi, że wszyscy tu zdejmują ubranie. Sam ściąga koszulę i podkoszulek, rozpina pasek i wiesza spodnie na wbitym w ścianę gwoździu. A kiedy zdejmuje majtki, odwracam głowę w bok. Patrzę wokół i widzę, że są tu jeszcze inne nagie dzieci. No więc – na śmierć i życie, zostawiam ubrania na wieszaku i biegnę za tatą, który zniknął w kłębach pary, buchającej zza wielkich drzwi. Biegnę za jego nagimi plecami i  tyłkiem, ku dużej, pełnej wrzątku sali, z wysokim sufitem i szerokimi kamiennymi schodami, wiodącymi niemal do sufitu. Tato ostrzega: wchodzi się powolutku, bo temperatura narasta i tylko największym bohaterom udaje się dotrzeć do najwyższych schodów. Niewidoczny ogień płonie w piecu pod wielkim kamieniem w rogu sali. Tłusty mężczyzna z mokrym ręcznikiem zawieszonym na głowie, wylewa na płonący kamień wiadra wody, zamieniającej się w parę. Tato wszedł już na dwa schody, a ja za nim. Wzdycha od tego gorąca, czerwienieje i ogromnieje. Krzyczy do mężczyzny obok pieca, oj, oj, oj, zabijasz nas, mordujesz nas. Robię zawody z tatą, kto wejdzie na wyższy schodek: wchodzimy na schodek, siadamy, wchodzimy na jeszcze jeden, siadamy, pochylamy głowę, bo od tego wrzątku nie można oddychać. Palę się, z trudem można dojrzeć cokolwiek, tak dużo pary, oczy napełniają się łzami. Wokół na schodkach siedzą nadzy ludzie, wszyscy czerwoni, wszyscy pocą się, pochylają głowy z wielkiego gorąca i stękają, oj wej, oj wej.

 

Wieczorem, po Jom Kipur, o ósmej, zadzwonił telefon. To Awiwa, żona taty. Mówiła zmieszanym głosem: „Jehoszua poczuł się źle… Jest tu dwóch lekarzy… Mówią, że umarł”.

 

Tato podaje mi podobną do małej miotełki wiązkę gałązek, którą nazywa „Bejzemloch”, i prosi by go uderzać po plecach. Ledwie go dotknąłem, a na skórze od razu pojawiły się czerwone znaki. Przestraszyłem się i przerywam, ale tato krzyczy: Jeszcze, jeszcze! Mężczyzna koło pieca znów wylewa wodę na płonący kamień. Morderca, morderca, tato krzyczy z rozkoszy. Ja też chcę krzyczeć, ale kiedy tylko otwieram usta, wdziera się do nich płonące powietrze i nie mogę oddychać. Od nadmiaru pary nie widać nic poza czerwonymi plecami taty. Boję się, że biję go za mocno. Na skórze pojawiły się małe krople krwi. Przestraszyłem się i znów przerywam. A on odwraca ku mnie twarz i jestem pewien, że chce na mnie nakrzyczeć, że zadałem mu ból. Twarz ma czerwoną, błyszczącą, jeszcze chwila, a cały się rozpłynie. Jeszcze trochę, a spalimy się w wysokiej temperaturze obaj. Zamykam oczy, czuję że tato wyjmuje mi z ręki „Bejzemloch”. Jeszcze jedno wiadro wody na piec. Słychać tylko długie psss i ogarnia nas chmura ognia. Na plecach czuję krótkie cięgi. Tato smaga mnie mokrymi gałązkami. Starzec siedzący na dolnym schodku woła: Wasser! Wasser! Człowiek obok pieca podnosi stojące obok w gotowości wiadro zimnej wody i wylewa na niego. Tato śmieje się, wskazuje na niego i mówi: Zobacz jaki tchórz, został na dole. Słyszę kolejne psss i znów czuję cięgi na plecach. Kołyszę się w powietrzu, daleko, daleko ponad wszystkimi, z trudem otwieram oczy.

Twarz taty blisko mnie, czerwona. Roześmiana. Jest tu obok, jego nagie ciało obok mego nagiego ciała. Jest tak nagi, że nie mogę na to patrzeć. Chodź, wejdziemy na górę – mówi tato. Wchodzę za nim. Na dole widzę jak tamten człowiek podnosi kolejne wiadro i kolejne psss dobywa się z wielkiego pieca. Zakrywa nas fala wrzącej pary. Zamykam oczy. Trudno oddychać. Jesteśmy najwyżej, nikt prócz nas nie wszedł na najwyższy schodek. Siadam na nim. W dole wszyscy stękają. Jeszcze jedno długie psss. Ostrożnie otwieram oczy i widzę koło mnie nogi. Wszędzie pełno pary, więc z trudem można cokolwiek zobaczyć. Powoli podnoszę głowę: gołe nogi, goły brzuch, goła pierś, gołe ręce. Wszystko mokre, ocieka wodą i kroplami potu. Zamykam oczy i nie patrzę na twarz tego, który stoi koło mnie, jedynego, który zdołał stanąć na najwyższym schodku, najwyżej, najodważniej. Ale wiem, to mój tato.

 

W drodze powrotnej z łaźni już nie biegnę. Brak mi sił. Mam zawroty głowy. Tato wyjaśnia, że para i temperatura w łaźni oczyszczają pory w skórze. Lubi mówić o porach w skórze. Pory w mojej i taty skórze są wypucowane i lśnią czystością. Moje zawroty głowy też są od tych czystych porów w skórze. Cały jestem zrobiony z mnóstwa małych dziurek, przez które przechodzi powietrze, i dlatego czuję się, jakbym fruwał w powietrzu.

Tato siada na kamiennym murku zniszczonego domu, by odpocząć. Na drugim piętrze czarny drewniany szkielet dachu, z wyjętymi dachówkami. W powietrzu wisi balkon bez podłogi, zostały tylko żelazne belki. Boję się. Jeszcze trochę, a wszystko spadnie na nas. Tato wyciąga z kieszeni fajkę i puszcza w górę niebieski dym. Ruchem głowy pokazuje tę ruinę i mówi mi, że w tym domu się urodził.

Przejście tarasuje wielki figowiec, którego gałęzie sięgają ziemi. Nie wchodź, mówi tato, wszystko zniszczone, nie ma na co patrzeć.

Dom, w którym urodził się tato.

Zawsze był i zawsze będzie. Jak to możliwe, że jest miejsce, gdzie on się urodził, gdzie był jego początek, którego wcześniej nie było w ogóle.

Po podwórku chodzi biała koza. Na fotelu siedzi staruszka. Tato został z tyłu. Poprzez liście figowca wygląda jak mały obrazek, nabazgrany na płocie starego domu. W krótkich spodniach khaki, w błękitnej koszuli, w której iskry z fajki wypaliły dziury, z małym koszykiem z mokrymi ręcznikami z łaźni w ręce. W ogóle nie zwraca na mnie uwagi. Na pewno patrzy na Meron. Cały czas patrzy na Meron. Podchodzę do staruszki. Może zna tatę z czasu, kiedy ten był dzieckiem. Ale ona śpi. Koza skubie liście. Kot wychodzi spod sukienki staruszki i ociera się o moje nogi. Stąpam na kamień i zerkam do wnętrza domu, w którym urodził się tato. Ciemność. Nic nie widać. Co zrobię, jeśli nagle wyjdzie dziecko i powie „To ja, twój tato”. Słyszę dziwny hałas w środku czarnego domu, z wielkiego strachu nie mogę się ruszyć.

Tato wstał z płotu. Woła mnie. Wracamy do domu. Nie rozmawiamy. Po łaźni interesuje go tylko jedno: pojeść gulaszu, który przyrządził w wielkim garnku dla nas dwóch, paść na łóżko i chrapać aż do popołudnia.

 

Odłożyłem słuchawkę. Usiadłem na podłodze: chciałem płakać. Ale nie płakałem. Zadzwoniłem do szwagra, mówiąc, żeby przekazał delikatnie Bilsze, mojej starszej siostrze, że tato umarł. Zadzwoniłem do Jerozolimy, do Josiego, naszego najstarszego brata. Nie było go w domu. Dodzwoniłem się do jego córki. Powiedziała, że pojechał na spotkanie w Tel Awiwie i zapewne wróci późno. Przyszła do mnie siostra. Płakała, czuła się źle. Zabrali ją do szpitala. Telefon do działu ogłoszeń gazety, w której pracuję: nekrolog. Pracownica ogłoszeń, która mnie zna, łączy się w bólu. Z biurka wiadomości dzwonią do mnie tuż przed północą. Redaktorka, moja przyjaciółka, mówi: Wiadomość o śmierci ojca pojawi się na pierwszej stronie. Wuj Eliezer, młodszy brat taty, już wie. Josiego też znaleźli. Wszyscy już wiedzą.

Stoję przed zamkniętymi drzwiami. Wiem: za drzwiami jest moja mama i mój tato. Mama, która wyszła z albumu fotografii, w kącie małej kuchni, obok drewnianej siatki do koszerowania mięsa, słyszy jak pukam do drzwi i uśmiecha się swoim smutnym uśmiechem. Jest osłabiona chorobą. Chwileczkę – mówi – chwileczkę. Wyciera ręce wiszącym na gwoździu obok lodówki ręcznikiem, pochodzi do drzwi, które stają się przezroczyste, a ja widzę ją, jak zbliża się do mnie. Powietrze tężeje od wielkiego oczekiwania, wszystko jest przezroczyste, niczego nie można przede mną ukryć. Wchodzę delikatnie, kokieteryjnie, z poczuciem pewności siebie ukochanego syna. Mama wycofuje się do kuchni, uśmiecha się cicho, jej nogi są nieruchome, odfruwa do tyłu. Tato w swoim bujanym fotelu, patrzy na mnie chłodnym spojrzeniem bez cienia zaskoczenia, jakby to było normalne, że przyjdę ich odwiedzić. Stoję naprzeciw, załamany, drżący, nie wiem, co mam robić. Klękam przed nimi. Podłoga jest miękka i przyjemna, jak wata cukrowa.

 

[...]

 

Po śmierci mamy dom zrobił się cichy. Kiedy wracałem ze szkoły, jadłem z tatą obiad. Tato po posiłku szedł odpocząć, a ja odrabiałem lekcje. Przez okno widziałem pod naszym domem wadi, drzewa, wielkie skały. W radio, które tato włączał na cały głos codziennie o czwartej popołudniu i o siódmej wieczorem, mówili, że nadchodzi pora deszczowa. Tato pokiwał głową z zadowoleniem i powiedział, że deszcz jest dobry dla rolników. Myślałem, że jeśli deszcz spadnie, to może trochę urosną kwiaty na Cmentarzu Sprawiedliwych w Jerozolimie, gdzie nie sadzi się ani jednego drzewa, ani jednego kwiatka. Nie rozmawialiśmy o mamie. Ona umarła, już jej nie było.

 

Kiedy po drzemce popołudniowej tato wychodził z domu na swój codzienny spacer do klubu szachowego w Hadar, dom pustoszał w jednej chwili. Pustka panowała w pokojach, które do chwili, kiedy zamykał za sobą drzwi, pełne były jego obecności. Meble, między którymi wędrował w ciągu dnia – wielkie biurko, stary fotel, w którym siadywał rano, by przeczytać „Dawar”, a w południe pił swojego „drinka”, pomarańczowa kanapa w salonie, która była popołudniowym łożem wytchnienia i ołtarzem jego lektury – w jednej chwili stawały się sierotami i emanowały dręczącym wyrzutem, jak pusty rękaw inwalidy. Kręciłem się po pustym mieszkaniu, gdzie postać mamy była już tylko milczącym cieniem, pamięć o niej zmatowiała, a jej miejsce zajęła przykuwająca postać taty, który pozostał moim jedynym schronieniem i obroną. Chodziłem niespokojnie po zamilkłych pokojach i nie wiedziałem, czego mi brak. Bez żadnej potrzeby wyciągałem i wyjmowałem książki z jego dużej biblioteki, wertowałem (wciąż powracałem do jednego fragmentu erotycznego w „Wędrującym polami”) i odkładałem na półkę, grzebałem w szufladach jego biurka, zaglądałem do listów, które dostał. To jego znikanie, na cztery, pięć godzin, od pół do piątej popołudniu do ósmej, dziewiątej wieczorem, stało się stałą udręką tęsknoty i utraty, która z czasem stała się zwyczajnym i długim zdumieniem, nudą. I wtedy, zawsze, kiedy się trochę spóźniał, kiedy o właściwej porze nie słyszałem jego kroków na brukowanej ścieżce i na schodach, wiodących do naszego mieszkania pod budynkiem, zdejmował mnie strach. Z czasem schody stały się rodzajem przystanków dobrej wiadomości, liczyłem jego kroki, kiedy nimi schodził, po tym jak wcześniej z wahaniem wymacywał je w ciemnościach, szurając podeszwami po kamieniach ścieżki. Lampę po tamtej stronie budynku pomalowaliśmy na niebiesko w czasie wojny synajskiej i od tamtej pory nie usunęliśmy farby. Dopiero wtedy czułem, że moje siły, które pod jego nieobecność zawsze słabły, stopniowo wracają. Czasami, ze strachu przed rozstaniem, przyłączałem się do jego codziennej wycieczki stałą trasą: w górę ulicą Pinskiego, ulicą Morii, przez centrum Hakarmel, kawiarnię „Peer”, koło kulawego zegarmistrza B.G.B., który parę razy naprawiał nasz ścienny zegar i ręczny zegarek taty. Kiedy przechodziliśmy obok okna wystawowego jego sklepu, podnosił głowę znad małego biurka, kiwał nią ku nam nie wyjmując zatkniętego w oku szkła powiększającego i czasami dodawał ruch ręką na powitanie (tato dał mu kiedyś swoją książkę z dedykacją, jako część zapłaty za naprawę zegara ściennego), co tłumaczyłem jako rodzaj salutowania. Tym samym, gest zegarmistrza dołączał do aktów uwielbienia, które zauważałem, do wszystkich ruchów głów wielu znających go przechodniów. Schody prowadzą w dół od ulicy Jefe-Nof do osiedla Hadar – wpaniałe nurkowanie ku zatoce ukazującej się stamtąd w całym dostojeństwie, na które on sam był obojętny, domy na zboczu góry, sosny, małe kwitnące ogródki, złota kopuła świątyni Bahajów, okręty odbijające i zawijające do portu. Im bardziej schodziliśmy, tym bardziej opanowywał mnie posępny nastrój, wiedziałem, że zbliża się chwila rozstania. Dotrzemy do Hadar, przejdziemy jeszcze kilka ulic, które oddzielają jego klub szachowy od szeregu stromych schodów – schodów splecionych z naszymi krokami jak nitki w jeden sznur – bo ja próbowałem dokładnie dopasować moje kroki do jego, moja prawa noga z jego prawą, lewa z lewą, jego schodek to mój schodek, a jeśli nie trafiłem, od razu poprawiałem i znów byłem niczym jego mały cień, powtarzający każdy ruch – tato wejdzie do klubu szachowego, a mnie autobus 21 odwiezie do centrum Hakarmel, ulica Morii zawlecze mnie na ulicę Pinskiego, a ta potoczy mnie swoim krętym zboczem z powrotem do pustego i mrocznego mieszkania.

 

Kiedy owego popołudnia w Jom Kipur stracił przytomność, jego żona wezwała lekarza, ale gdy przyjechała karetka, już nie żył. Posadzili go na wózku inwalidzkim, rozłożyli na kolanach prześcieradło, jakby mu było zimno, zawieźli do windy i zjechali do karetki. Głowę miał zakrytą, oczy otwarte. Jeden z sąsiadów, który wyszedł na klatkę schodową opowiadał, że zdawało się, że on tylko źle się czuje. Twarz, ostatnio bardzo pokryta zmarszczkami, nagle stała się gładka, jak u niemowlęcia.

 

Przełożył z hebrajskiego Tomasz Korzeniowski

 

 

Icchak Bar-Josef: Pamiątka miłości [tyt. oryg. מזכרת אהבה]. Wyd. Am Owed : Tel Awiw, 1996. — 171 s.

bottom of page