top of page
גשר של נייר.PNG
cwi gil | צבי גיל

papierowy most (fragmenty)przełożył z hebrajskiego tomasz korzeniowski

niepublikowane gdzie indziej

 

okładka książki cwiego gila  "papierowy most".

 

(Zduńska Wola)

 

Rynek, centrum życia w dni powszednie, w święta zmieniał wygląd. Przechodzili tamtędy ci, co mieszkali po tej stronie, gdzie była duża synagoga, na stronę drugą, gdzie był mały sztybel, albo z okolic małego szybla do rejonów sztybla innego, sąsiadującego przez przypadek lub nie, z drugim końcem. Zduńska Wola była miasteczkiem chasydzkim, i nie tylko, że każdy chasydzki obóz miał swój własny sztybel, ale i w samym obozie istniało kilka modlitewni. Chasydzi Ger [z Góry Kalwarii], największa grupa, mieli duży sztybel, w którym modlił się mój dziadek, ale "Turkim Haceirim" [Młodzi Turcy - zagorzali chasydzi, przyp. tłum.] obozu Ger, do których należał mój ojciec i jego przyjaciele, mieli swój własny sztybel. Chasydzi Ger w swoim czasie mieli jeszcze sztybel "Powszechny". O jego pochodzeniu opowiedział mi Pinchas Maroko, jeden z weteranów miasta. Do dużego sztybla chasydów Ger należeli ci, którzy chcieli, by ich dzieci, oprócz przedmiotów świętych nauczanych w chederze, uczono także wiedzy ogólnej. Z tego powodu zdecydowali posłać swoje dzieci do powszechnej szkoły, w której do południa uczyli się przedmiotów świeckich, a po południu religii. Radykalni z dużego sztybla wyrazili zdecydowany sprzeciw wobec łączenia przedmiotów świeckich z religijnymi i fakt posyłania dzieci do owej "szkoły" uważali za wyłom. I mimo że było ich niewielu, pod wpływem nacisków zostali ze sztybla wydaleni. Ale, dzięki Bogu, niech będzie błogosławiony, aby uruchomić sztybel, nie trzeba protekcji, i dlatego dysydenci otworzyli nowy sztybel, który nazwali "Sztybel Powszechny". To jest piękne w istytucji sztybla. Bóg nie potrzebuje ani dużego schronienia, ani szczególnych VIP-ów, by go reprezentowali. Można się doń modlić w każdym miejscu. Uczyłem się już w szkole łączonej, przedmiotów świeckich i religijnych, a dziedek dalej modlił się w dużym sztyblu, i nie tylko z powodu jego pozycji nikt nie śmiał go usunąć. Ale czasy się zmieniły. Istniały sztyble chasydów aleksandrowskich [Aleksandrów Łódzki] i chasydzi strykowscy, sztybel chasydów sochaczewskich i inne. Chasydzi Ger byli kręgosłupem chasydyzmu w mieście i napędem publicznej działalności żydowskiej w ramach związku Agudat Israel, do założycieli którego zalicza się admor z Ger.

Nie było takiej działalności religijnej, publicznej, czy politycznej, w którą zduńskowolska Agudat Israel nie byłaby zaangażowana albo by jej wręcz nie prowadziła. Na czele organizacji w mieście (a w związku tym przewodniczącym gminy) był mój dziadek Dawid Najedet (jeden z najważniejszych i najbogatszych w miasteczku, jak opisał go badacz dziejów miasteczka Icchak Erdins-Arad). Opowiada się (Arad), że na początku lat 30., gdy złapano Żyda obarczonego wielką rodziną, w szabat, na przestępstwie wobec władz i skazano go na natychmiastową grzywnę albo długoterminowy areszt, młody i błyskotliwy rabin Zduńskiej Woli, Mosze Bar, zauważywszy to, poszedł do dużego domu modlitwy chasydów Ger, gdzie zbierali się miejscowi bogacze, i zażądał od modlących się, by tego samego dnia zebrali kwotę wystarczającą do jego uwolnienia. Ponieważ ludzie ociągali się, obawiając znieważenia szabatu, rabin ich zganił i stwierdził, że widzi tu nakaz ratowania życia, który unieważnia konieczność święcenia szabatu. Bogacze na to przystali, zebrali pieniądze i przynieśli rabinowi. Rabin Bar wezwał do siebie przewodniczącego rady gminnej, to jest mojego dziadka, i polecił mu natychmiast po szabacie wyjechać do stołecznej Warszawy i załatwić sprawę. Dziadek pojechał, uruchomił swoje tamtejsze kontakty polityczne i finansowe, i wyrok aresztu owego Żyda anulowano.

Dziadek należał do gatunku chasydów, którzy nie zamykają się w czterech ścianach religijnych reguł. Poza wszystkim, postrzegał judaizm z Torą w jego centrum, ale jego własne parametry były nieco szersze. Światopogląd taki, ze sporym dodatkiem tolerancji, przysparzał mu szacunku, uznania i sympatii ze strony całej gminy. Dziadek był średniego wzrostu, ale cialo miał silne, ramiona szerokie, twarz osoby bardzo przystojnej, oczy ciepłe i brązowe, mały nos i obszerną brodę. Zawsze ubrany starannie (kaftan z alpaki, wysokie buty, czapka z daszekiem w dzien powszedni, kapota jedwabna i sztrajmł w sobotę), przechadzał się z laską jako oznaką elegancji i władzy, i nieustannie zniżał głowę w odpowiedzi na pozdrowienia przechodniów. Jego pośpieszny chód związany był zawsze z publiczną misją, czy to w ramach swej partii Agudat Israel, czy w ramach publicznej działaności gminy, czy w sprawach finansowych i handlowych w zakresie zadań właściciela majątku ruchomego czy nieruchomego, i przewodniczącego rady zarządu banku.

Dobroczynność była podstawą działalności gminy i należący do niej ludzie bogaci byli gwarantami potrzebujących, którzy nie zawsze mogli spłacić dług, ale co oczywiste, dług do pewnych granic. Słyszałem kiedyś, jak dziadek wyrażał nadzieję, że pewien dłużnik (widocznie chodziło o niedużą kwotę) nie bedzie musiał zwracać pieniędzy. Jeśli zwróci, twierdził dziadek, to poprosi o nową pożyczkę, może nawet dużo większą, dlatego "mojchel tojwes", by nie musiał zwracać. Kalkulacja niezbyt uprzejma. Do sklepu nie zaszedł. "Es fast niszt" - powiedzieli - niestosowne. W domu, obok biurka, oparty na świętych księgach albo świeckich dokumentach, trzymał w ustach, zapalone lub nie, odwieczne kubańskie cygaro. Zapach cygara obwieszczał o obecności dziadka w domu, a mnie przyciągał jako ćmę do światła. Dziadek nigdy nie unosił głosu i wysławiał się delikatnie. Nie widzieliśmy, by podnosił rękę. Zachowaniem ujmował serca dzieci i wnucząt. Zawsze umiał wskazać inne opcje i różne drogi dobra i zła. Uczył nas samodzielnego wyboru drogi. Jego żona איזנה go. Zawsze wybierała dobrą drogę. Tylko tak można wytłumaczyć fakt, że jego najstarsza córka poślubiła syjonistę. Tylko dzięki temu można zrozumieć fakt, że po śmierci cioci Sary, jej dwie starsze córki pozostały w domu dziadka i po pewnym czasie obie emigrowały do Kraju Izraela.

Dziadek był miłośnikiem Syjonu, ale nie w wąskim politycznym znaczeniu (Agudat Israel była w opozycji do ruchu syjonistycznego), lecz w szerokim znaczeniu tego słowa. W naszym domu odnoszono się do Erec Israel nie tylko jak do ziemi świętej. W pewnym okresie rozmawiano nawet o zakupie tam działki. Dziadek miał niepośledni udział w nastrojach pro-erec-izraelskich w kręgu chasydów Agudy w Zduńskiej Woli, spośród których część emigrowała do Kraju. O kwestii chasydów Ger i emigracji do Kraju jeszcze będę tu pisał w rozdziale o chasydzki dworze Ger. Dziadek miał też do czynienia z kręgiem Poalej Agudat Israel, będącej proletariackim odłamem Agudat Israel. Poalej miałaby być alternatywą dla świeckich ruchów robotniczych z Bundem na czele.

Robotnicy Poalej Aguda Israel różnili się od członków Agudat Israel między innymi ubiorem. Garnitury zamiast kapot. Kapelusze zamiast spodików i sztrajmlów, a czasami brak brody. Także cztery krańce [tałesu] były schowane, więc cyces nie powiewały na wietrze. Kapelusze przesuwano na bok zgodnie z ostatnią modą, a większość nosiła także krawaty. Robotnicy Agudat Israel byli mi bliżsi niż Agudat Israel. Widziałem w nich odpowiedź na ducha czasów. Istnieli także Młodzi Agudat Israel. Jednym z nich był Menachem Ploinski, późniejszy człowiek Bundu i partii komunistycznej, który przeżył i mieszka w Giwataim.

Ojciec Menachema był rzeźnikiem, a jego jatka była na szacownej ulicy Piłsudskiego. Menachem miał sześciu braci i dwie siostry. Nikt z nich nie był religijny. Menachema posłali na nauki do rabina Heszkie Bahuma. Jego nazwisko i wieści o Menachemie jako pilnym uczniu dotarły do miejskiego rabina, Eliezera Lipszyca, zięcia rabina Bera. Rabin wezwał Menachema i zapytał, czy chce kontynuować nauki rabiniczne w miasteczku Zgierz, a ten zgodził się. Uczeń wysłany z domu na naukę, nie mając środków do życia, zmuszony był stołować się u mieszkańców w ramach "Teig" - dni przetrwania i każdego dnia stołował się u innej rodziny. To ciążyło Menachemowi, więc wrócił do miasta i stawił się u rabina Lipszyca. Rabin posłał go do Radoszyc z gorącą rekomendacją do rabina Finkelszteina na naukę w jego bet-midraszu. Tam Menachem uczył się trzy lata, dołączając do Młodych Agudat Israel. Pewnego dnia rabin Finklesztein wezwał go i polecił mu natychmiast wrócić do domu. Dwa dni później zmarła matka Menachema. Powrót do Radoszyc tymczasem odsunięto, a Menachem potrzebował pieniędzy, aby zagospodarować się w mieście. Miał problemy z uzyskaniem pożyczki, aż przyszedł do mojego dziadka, a ten zatroszczył się, by Menachem ją dostał. Jednak pożyczki nie starczyło na finansową stabilizację i trzeba było zacząć pracować. Menachem przyszedł do Wiślickiego (jednego z właścicieli fabryki Rosen Wiślicki), i poprosił o przyjęcie do pracy. Wiślicki nie zgodził się pod pretekstem, że nie będzie mógł zatrudniać go w soboty (wspólnik Rosen wyemigrował do Kraju Izraela i założył fabrykę ręczników Rosen). Ploinski obiecał zatroszczyć się, żeby w szabaty pracował za niego goj, który zastąpi nieobecnego w pracy przez dwie zmiany. Wiślicki odmówił, twierdząc, że praca przez dwie zmiany obniża wydajność. Menachem musiał szukać pomocy u innych, docierając do Bundu i ruchu komunistów, bardzo atywmego w mieście. Osiemdziesięcioletni Ploinski, w kapeluszu, opowiedział mi o tym, kiedy pewnego gorącego dnia szliśmy w Giwataim w górę ulicy. Mechachem zamknął krąg. Wprawdzie do Agudat Israel nie powrócił. Według świadectw i pisanych dokumentów Dawid Wiślicki zatrudniał w fabryce dziesiątki Żydów, jako robotników i agentów. Możliwe, że z powodu kryzysu ekonomicznego nie chciał zatrudniać dodatkowych Żydów, przestrzegających szabatu. Tak czy inaczej, okazuje się, że absolutne przesłanki biznesowe przesłaniały Żydom wartości milosierdzia, a ruchy takie jak Bund, powstałe na bazie pozycji społecznej, przyciągały rzesze zwolenników między innymi spośród rozczarowanych środowiskami religijnymi oraz z powodów ekonomicznych. I to, co działo się w Zduńskiej Woli miało miejsce także w dziesiątkach innych miasteczek.

Żydowska gmina w mieście, podobnie jak gminy żydowskie w innych miasteczkach, to nie byli jedynie kupcy i biznesmeni. Większość stanowiły warstwy rzemieślników i drobni przedsiębiorcy jak tkacze, przędzalnicy, stolarze, szewcy, blacharze, złotnicy, komiwojażerowie z pasmanterią itp.

Przy tym zdolności rękodzielnicze ani artystyczne nie świadczyły o koneksjach człowieka.

Był pewien Żyd o imieniu Szmil (Szmuel) Kajler, który o świcie wychodził z domu z walizką ze szpulkami nici do szycia. Cały dzień wędrował pośród okolicznych mieścin, a wieczorem wracał do nędznego domu z garstką zarobku, wycieńczony i zmarniały, a zimą także zmarznięty. Ale Szmil Kajler był gigantem Tory. Do tego stopnia żal mu było czasu na naukę Tory jego wieczornych uczniów, że zabraniał im załatwiać się podczas lekcji. "Jeśliś nie zrobił tego wcześniej, to teraz rób w spodnie. Przyszedłeś tutaj, by się uczyć, więc nie myśl o lekceważeniu Tory", jak powiedział do jednego z uczniów.

Był też Mojszele Szapira, uczony, który sprzedawał żółty groszek, to jest cieciorkę, groszek jaki jada się podczas uroczystości obrzezania, czy jak to się dziś nazywa chumus, w bramie sztyblu. Byli tacy, co rozwozili mleko, skupowali szmaty i puste butelki, tacy co harowali ciężko albo po prostu grzebali w smieciach. Duża gmina biedoty. Wielu z nich to byli wybitni studenci. I jedni i drudzy znaleźni miejsce w szeroko pojętej gminie i jej różnych agendach. Chasydzi, ortodokdsi, niwierzący, prawicowi i lewicowi, każdy znał swoje miejsce w hierarchii społecznej, czy w hierachii poziomu wykształcenia.

Zduńska Wola to był mikrokosmos żydowskiego życia i struktury żydowskiej gminy w Polsce. Istniały tam ruchy chasydzkie na czele ze wspomnianym związkiem Agudat Israel, istniały prawicowe, centrowe i lewicowe ruchy syjonistyczne, włącznie z ruchami religijnymi. Istniał też "Bund" i byli komuniści. Na polu niepolitycznym, związek sportowy "Turn Farajn", reprezentujący wszystkie dziedziny sportu, który nawet założył orkiestrę. Działał klub sportowy "Makabi", a także "Morgenstern" klub sportowy organizacji robotniczych. W dziedzinie finansów i wsparcia istniał bank "Bikur Cholim", Kasa "Bikur Cholim", bank przemysłowy, bank rzemiosła i handlu i fundacje jak "Beit Lechem" i "Tomchej ani'im". Organizacje zawodowe posiadały zjednoczenie kupców, zjednoczenie przemysłowców, związek rzemieślników, zjednoczenie wolnych zawodów, związek tkaczy itp. Wśród instytucji oświatowych i kulturalnych, oprócz jeszyw, istniały takie instytucje jak "Beit Ja'akow", "Talmud Tora", "Jesodot Tora", a także kursy wieczorowe, kółka sportowe, dramatyczne (imienia Anskiego) i inne instytucje, jak "Keren Hakajemet", fundusze i lobbiści.

Z okazji różnych wydarzeń, tak świeckich jak religijnych, organizowano konferencje i występy. Podczas jednego ze spotkań święta Chanuka w remizie strażackiej, byłem solistą chóru, śpiewając pieśń "Dos Lichtel Dos Heilige" [pieśń na święto Chanuka. Jidysz - To małe, święte światło. Przyp. tłum.]. Wspinałem się na dziecięce dźwięki sopranowe, a chór śpiewał za mną. W w sali na dole siedziała moja rodzina i znajomi z "Dusznej Oneg". Nie liczyli na to, że zostanę chazanem. Chazanów uważali za głupców, za wyjątkiem chazanów z Ger, jak Josele Chancziner. Byli po prostu dumni ze śpiewającego chłopaka. W okresie Strasznych Dni uczestniczyłem także w chórze dużego sztybla chasydów Ger. Chasydzi odcisnęli swe piętno także na zewnętrznym wizerunku miasta. Ich hasłem było: "Bądź Żydem nie tylko w domu ale i na ulicy". Chasyd nie chodził samotnie, chyba że bardzo rzadko i albo bardzo wcześnie szedł na modlitwę albo późno w nocy wracał z jeszywy. Chasydzi chodzili parami, trójkami, albo małymi lub dużymi grupkami, do sztybla albo ze sztybla, rozmawiając przy tym z ożywieniem na wiele dźwięcznych głosów, basowych, tenorowych i cienkim altem. Fragment "Żydowskiego dialogu" z "Obrazków z wystawy" Musorgskiego to marny przykład na kakofonię, jaka rozbrzmiewała w różnych ansamblach tych piechurów. Niektorzy szli cicho i spokojnie, jakby czas stanął w miejscu, a oni jakby go przekraczali, i byli tacy, którym się spieszyło i wciąż się ponaglali. Tu i tam wzlatywał kapelusz, a jego właściciel ścigał go trzymając jedną ręką kipę [jarmułkę] żeby nie pofrunęła za kapeluszem, a drugą próbując zlapać uciekiniera. On biegł, wiatr unosił poły kapoty i cyces, a chasyd wyglądał jak latający dywan albo jak struś w biegu. Dość surrealistyczne widowisko w katolickiej Polsce. Dziwny naród te Żydki - myśli sobie goj spoglądając z boku. Jeśli jest mniej dyskretny (a większość Polaków do takich się zalicza), to dodaje tradycyjne przekleństwo: Psia krew, cholera jasna.

W okresach świąt i uroczystości, obraz stawał się barwniejszy. Kapoty i kapelusze ustępowały jedwabym szlafrokom i sztrajmlom. Na jedwabnym szlafroku, na biodrach znajdował się jedwabny szeroki pas. Miejsce jego umieszczenia świadczyło jakoś o charakterze właściciela. Skromni chasydzi wiązali go powyżej pępka, prosto. Właściciele domów, przed którymi kroczył ich brzuch, starali się go wyeksponować, jako znak świadczący nie tylko o wadze jego ciala, ale też o jego randze w gminie. A wyniośli młodziankowie zwykli zakładać go na ukos, dołem ku podbrzuszu. Głowy zdobiły wąskie i wysokie sztrajmły, szerokie i płaskie sztrajmly z norek, lisa albo foki, świecące i wysłużone, noszone dumnie jak twierdze, lub zsunięte w dół, jakby miały zaraz spaść. Taki strój zakładano nawet, gdy temperatura w Polsce dochodziła do dwudziestu stopni w cieniu, w lipcu i sierpniu.Wątpliwe, czy Kozacy, Kirgizi i reszta kaukaskich plemion od których wziął się chasydzki ubiór, trzymali się tego stylu także latem tak, jak to robili chasydzi.

Do stroju i wielogłosowej dyskusji należy dodać jeszcze ruch. Chasyd porusza się wciąż, także gdy się nie modli. Perpetuum mobile. Dzięki temu można oglądać wizualno-dźwiękowy pokaz, złożony z mieszaniny głosów i zintegrowanego ruchu - każde ciało to osobna pantomima, przy tym cała grupa porusza się w różnych kierunkach.

W soboty i uroczystości wszelka działalność handlowa i rękodzielnicza niemal zamierały w mieście, bo w większości należała do Żydów, a goj, stały obserwator tych przedstawień, nie tylko że wykrzywiał zadarty nos, ale dodatkowo jego dusza cierpiała od przywilejów, jakie Żydzi nadawali sobie śladem sukcesów we wszystkich dziedzinach, i od protekcjonizmu wobec swoich pobratymców w zakresie finansowów.

 

 

Żegnaj mój domie, moja twierdzo

 

Przeprowadzka Żydów do getta nastąpiła latem 1940 roku. Ale nasza rodzina musiała opuścić dom jeszcze na początku tego roku. Niemcy postanowili, że sto najładniejszych i najbardziej przestronnych żydowskich mieszkań w mieście Żydzi opuszczą, a zasiedlą je wysocy nazistowscy oficerowie i urzędnicy. Przeprowadzka najwyraźniej miała być okupem za rezygnację z gróźb wobec Żydów. Przeprowadzka w zamian za okup, była przemyślanym aktem ekonomicznym. Polecenie wydał przewodniczący komitetu gminnego dr Jaakow Lemberg. Przed wygnaniem, zobowiązano nas do zatroszczenia się, by prócz małej ilości rzeczy osobistych, w mieszkaniu pozostaly sprzęty, przedmioty i meble, uporządkowane i czyste. W interesie mieszkańców jest, wyjaśnili Niemcy, by mieszkanie pozostało w stanie używalności, kiedy powrócą tu po jakimś czasie. Ten szatański podstęp, jeden etap z całego procesu likwidacji, począwszy od wypędzenia do gett, a na komorach gazowych kończąc, niczym sprawa tymczasowa i przejściowa, charakteryzował program "Ostatecznego rozwiązania".

Lord Snowdon, który w Izraelu zbieral materiały o imigracji młodzieży, zapytał mnie swego czasu, jak tłumaczę fakt, że również gdy stało się jasne, że nasz los jest przesądzony, nie zbuntowaliśmy się i nie zrobiliśmy żadnego rozpaczliwego gestu w rodzaju "Niech zginie moja dusza wraz z Palestyńczykami" [Samson - przyp. tłumacza]. Jeśli pamięć mnie nie myli (nie czytałem książki), powiedziałem mu, że naziści przed zabiciem, uśpili nas, stępili nasze zmysły, zdeptali nas, zamienili w robaki, które można zgnieść. Poniżyli nas w naszych własnych oczach, tak że sami siebie widzieliśmy jako marne, płaskie stworzenia. Droga "wyższej rasy" ku górze, prowadziła przez sprowadzenie "ras niższych" na dół. Powstał wielki dystans. Oszustwa Żydów, uważanych przez nazistów za mistrzów oszustwa, były nierozerwalnym elementem metody. Stało się tak również podczas eksmitowania nas z domu. Nie tylko, że nas z niego wypędzono, ale dodatkowo czuliśmy się zobowiązani do troski o jego dobry stan, by zadbać o niego, by niczego nie brakowało, jak przystalo na majątek, którego wartość chcemy utrzymać.

I tak, cała rodzina dwa dni trudziła się porządkując dom, jakby to była akcja na święta Pesach. Wiórkowanie, mycie i pastowanie podłóg, polerowanie miedzianych naczyń, kryształowych żyrandoli, politurowanie mebli, odkurzanie firan. I mieszkanie do usług. Pokoje i salony czekały na ocenę Niemców, którzy istotnie pochwalili nas za włożoną pracę.

 

Zdaje się, że mama, a na niej spoczywało wykonanie zadania, była z tego dumna. Pokazać Niemcom, kim jesteśmy. Ja, najmłodszy, widziałem co się dzieje i głęboko, głęboko w duszy wiedziałem, że już tego domu nie zobaczę. Chodziłem po mieszkaniu i robiłem przegląd wszystkich rzeczy. W salonie oglądałem kryształowy kredens, gobeliny na ścianie, zegar z miedzianym wahadłem, mahoniowie meble. W obu bibliotekach, ojca i dziadka, sprawdzałem setki książek, zajrzałem do szałasu na święta Sukot, jakbym w kilka chwil chciał zanotować w szarych komórkach te nieodłączne od mego życia widoki. Ale nie płakałem. Zaczął się proces suszy źródeł łez.

Zakładając, że wkrótce wrócimy, albo że zaraz skończy się wojna, postanowiono, że wszystkie wartościowe przedmioty, jak wyjątkowe srebra, futra, rzeczy miedziane, zostaną ukryte w piwnicy. Zrobiono to w głębokościach nocy, przy świetle świec, by nie wzbudzać żadnego zainteresowania. Srebrną i złotą biżuterię, inne drobne wartościowe przedmioty, zabraliśmy ze sobą. Babcia uważała, że puchowe pierzyny i srebrne lichtarze należy wynieść.

Czterdzieści osiem godzin od rozkazu opuszczenia domu, byliśmy gotowi. Ułożyliśmy na wozie trochę rzeczy osobistych, głównie ubrań, pościeli, żywności i parę mebli. Powiedzieliśmy "Szalom" domowi, sklepowi, balkonowi, naszej galerii w teatrze niekończących się widowisk od niepamiętnych czasów.

Przesiedlili nas na ulicę Ogrodową, która będzie potem częścią getta. Odległość od Rynku do Ogrodowej to ledwie kilkaset metrów, ale mieliśmy wrażenie, że zamieniliśmy miasto na wieś. Dwudziesty na wiek dziewiętnasty. Ulica miała wiejski charakter, a dom, w którym zamieszkaliśmy, był ni to domem ni to budą. Była tam duża kuchnia i jeszcze półtora pokoju, ale jak nam powiedziano, przynajmniej nie będziemy mieć wspólników. Nawet, gdybyśmy mogli przenieść nasze meble i rzeczy, to trudno byłoby tu zmieścić jedną dziesiątą wszystkiego, ani wszerz ani wzdłuż. Wkrótce po "małym wygnaniu" nastąpił drugi etap desktrukcji rodziny, jakby zaczął się pruć szew, który trzymał nas razem.

Po kilku miesiącach wszystkich Żydów zmuszono do opuszczenia domów i pomieszczenia się w getcie, w trójkącie ulic wraz z Ogrodową, w marniejszej części miasta. Tysiące ludzi szukało miejsca pod dachem tam, gdzie wczesniej mieszkały ich ledwie setki. Skutkiem tego, w wielu mieszkaniach tloczyło się po kilka rodzin. Jako że i w piekle jest kilka pięter, to my, właściciele mieszkania bez współlokatorów, byliśmy szczęściarzami.

Wygnanie do getta było nie tylko fizycznym przemieszczeniem z miejsca na miejsce. To było wygnanie ze wszystkiego, z czym byliśmy związani w przeszłości - ze sposobem zarobkowania, z kulturą, religią i sąsiadami, krewnymi, poziomem życia. Ludzie nagle znaleźli się po sześcioro, ośmioro w pokoju. Wszystkim służyło pomieszczenie, w którym była kuchnia, którą czasem trzeba było zorganizować. "Toaleta" była przestronniejsza, bo na zewnątrz. Powiedzenie, że "cały Izrael jest za siebie wzajem odpowiedzialny" tylko częściowo tu pasowalo i to ledwie w pierwszym okresie wygnania. Z biegiem czasu, wraz z pogłębianiem się głodu, a zimą także chłodu, znikały objawy humanizmu, a w każdym z nas obnażał kły wilk. Powracaliśmy do "stanu natury" zgodnie z nauką brytyjskiego filozofa Thomasa Hobbesa (Człowiek człowiekowi wilkiem). Wspólne cierpienie nie chroniło przed zazdrością, nienawiścią, a nawet wypadkami przemocy między bardzo sobie bliskimi, a nawet krewnymi. Zdarzało się też wypadki donosicielstwa do władz ("donosiciele" u Żydów zaliczają się do godnych największego poniżenia). Kiedy kanalizacja pęka, wszelka nieczystość uchodzi na zewnątrz. Ludzie, których zabrano z powrotem do średniowiecza, do getta wąskiego, błotnistego na zewnątrz i zatęchłego od środka, do strasznych warunków fizycznych - tracą w sobie boską cząstkę, a potem i cząstkę ludzką.

Głównym źródłem utrzymania była sprzedaż wartościowych przedmiotów i złotych monet Polakom (odsprzedawanych z kolei folksdojczom). Getto nie było hermetycznie zamknięte i można było wykradać się na zewnątrz przez dziury, albo, mając zezwolenie, przechodzić bramą. W wielu wypadkach, poprzez Żydów pracujących na zewnątrz można było przekupić żydowską policję i Niemców, stojących na posterunkach, a nawet oszukać tych strażników, którzy nie umieli czytać po niemiecku. "Jeśli masz tę wronę, to możesz lecieć" - powiedział pewien policjant do mojego mlodszego brata, który z dumą podał mu jakiś dokument z pieczęcia orła i swastyki, który dostaliśmy swego czasu od władz. Szmuel, mlodszy brat, wykradał się na zewnątrz, by kupować papierosy paczkami i sprzedawać je w getcie pojedynczo. Na zewnątrz zbierał nawet niedopałki, kruszył resztki tytoniu i skręcał "nowe" papierosy. Oczywiście, nie on jeden. W getcie działali też inni sprzedawcy w jego wieku.

Ceny były wyśrubowane i jeśli komuś porwały się buty, opcją były drewniaki. Węgiel opałowy kosztował ogromny majątek. Kto miał szczęście i pieniądze, z trudem zdobywał naturalny torf albo zazwyczaj wysuszone domowej roboty, pocięte na sześciany błoto. Ilości przydziałowego chleba na talony, ziemniaków i cukru były minimalne. Na ogródkach ludzie hodowali pojedyncze kury, żeby mieć jajko, a odrobinę niezbędnego mięsa, zresztą niekoszernego, kupowano na zewnątrz. Z tej i innych przyczyn, wiele rodzin mimowolnie stało się wegetarianami.

 

 

Wiatr ze wschodu i z zachodu

 

Żyd w naszym mieście, i sądzę, że we wszystkich żydowskich gminach w Polsce, miał trzy opcje tożsamości. Ultraortdoksyjna religia, narodowy syjonizm, albo opcja uniwersalna.

Jeśli nurty syjonistyczne, jak syjonizm ogólny, Poalej Cijon, czy Haszomer Hacair, były w oczach Agudat Israel zabronione z powodu ich nieczystości, to ruch Mizrachi i Hapoal Hamizrachi nie były całkiem koszerne, a ich religijność uważano za hipokryzję. Społeczność świecka szła trzema nurtami: syjonistycznym, społecznym (komuniści czy bundowcy) i asymilacji. Żydowscy asymilanci przyswoili sobie zachodnią kulturę (nie polską) i posyłali dzieci na naukę do Francji, wzrocowego kraju dla Europy wschodniej tamtych lat.

 

Pod względem stosunku do Kraju Izraela [Erec Israel] Nasz dom daleki był od asymilacji, ale nie od syjonizmu, choć nie od syjonizmu państwowego, tylko syjonizmu religijnego. Przywołam tu przykład ślubu nastarszej córki mojego dziadka, z działaczem syjonistycznym i zbuntowanym uczniem jeszywy. Jestem przekonany, że dziadek mógł postawić veto dla ślubu najstarszej córki ze syjonistą. Bardzo możliwe, że nie mógłby narzucić swego zdania, gdyby wybrał narzeczonego, który nie byłby w duchu jego córki. Jak na przyklad młodsza "buntownicza" córka, Rachela. Może dlatego że urodziła się w dobrobycie, a także z powodu nowych trendów, jakie pojawiły się w Polsce po Wojnie Światowej, ale ponad wszystko, z powodu natury dziadka, piękna panna o rudych włosach mogła pozwolić sobie na postawę opozycjonistki w rodzinie. Kiedy próbowali wydać ją za syna wyjątkowych bogaczy z Łodzi, uroczyście ogłosiła, że nie zgadza się, chyba że dostanie możliwość wypróbowania kandydata, a on się jej spodoba.I tak też zrobiła. Dopiero po kilku wizytach, przesłuchaniach i żądaniach, i po bliższym poznaniu narzeczonego, ogłosiła go swoim wybrańcem. Mąż, Awraham, przyszedł, jak powiedziano, z rodziny Blustein, rodziny bogatej, z interesami i majątkami w Polsce. Także gdyby dziadek zgodził się na ślub swej córki z syjonistą, by nie tracić więzi z córką, nie wyjaśnia to dlaczego tak bardzo trudził się, by pozyskać zezwolenie na wyjazd do Kraju Izraela dla swych dwóch wnuczek (z syjonistycznej rodziny Eisner) i włożyć dużo pieniędzy na zapewnienie ich powrotu po zakończeniu nauki. Należał do Chowewej Cijon, był miłośnikiem Syjonu. Dziadek wiedział też, że moja mama obraca się w kręgach syjonistycznych i gdyby był zdecydowanie temu przeciwny, jestem przekonany, że oddana mu córka, zrezygnowałaby z tej sprawy, przynajmniej na pozór. Również kilku bratanków mojej babci wyjechało do Kraju Izraela, więc to oczywiste, że w domu nie było atmosfery anty-erec-izraelskiej.

 

Dziadek, jak już mówiłem, był w mieście przewodniczącym związku Agudat Israel i zaliczał się do jej narodowego wierzchołka. Ta sama organizacja, gdy do miasta przyjechał z odczytami syjonistyczny przywódca Icchak Grunbaum, zorganizowała burzliwe manisfestacje i trzeba było wezwać policjantów, by dopilnowali porządku na sali, zamkniętej na czas konferencji. Dziadek był w dobrych stosunkach z dr Jaakowem Lembergiem nie tylko dlatego, że ten był jednym z rodzinnych lekarzy. Zagorzały Żyd i antysyjonista nagle przestał korzystać z usług lekarza, który należał do najważniejszych przywódców synistycznych w mieście. Ten lekarz później wypełnił trudne zadanie w getcie. Ale na początku lat dwudziestych dr Jaakow Lemberg był działaczem na rzecz wyborów do polskiego Sejmu z ramienia bloku żydowskiego i wtedy poznał go Icchak Grunbaum i nauczył doceniać jako wschodzącą w ruchu syjonistycznym siłę. To był początek jego politycznej działalności syjonistycznej i stał na czele syjonistów ogólnych i syjonistycznej mlodzieży w Zduńskiej Woli. Był bardzo przystojny (adorowany przez kobiety), mocno zbudowany, o bystrym umyśle i talencie mówcy. Doktor Lemberg miał duży wpływ na moją mamę i nie wątpię, że mama uczestniczyła w działalności syjonistów potajemnie, ale jednocześnie jestem przekonany, że trudno byłoby przez dłuższy czas ukryć to przed rodzicami i mężem. Również przez fakt, że w rodzinie byli przedstawiciele syjonizmu, wytworzyła się ukryta relacja między nami dziećmi, a syjonizmem, relacja, którego romantycznego aspektu (Ex Oriente lux) pominąć nie można. Takie rzeczy przemawiają do serca młodzieńca.

 

Cheder, a potem szkoła (łączona) nie zdołały zbliżyć mnie do chasydyzmu, czy wartości żydowskich, bardziej niż wpływ atmosfery domowej. Nie pamiętam ani jednego nauczyciela ani przekazywanej wiedzy, które zostawiłyby we mnie jakąś pożywkę. Wiedza nabyta w młodości na pewno tu i tam pozostała, ale zamiłowanie, czy choćby chęci naśladowania, nie było. I jeśli pamiętam jakiegoś nauczyciela, to raczej z jakiegoś banalnego i marginalnego powodu, jak nauczyciel Josef Chaim, rudzielec, z pobłyskującą siwizną w brodzie. Siadywał na wysokim pulpicie i po kilku minutach od rozpoczęcia lekcji, nasz rabin wciągał z worka jakiś kawałek ciasta który próbował przełamać, i kiedy mu się udawało, rozlegał się odgłos łamanego bakelitu. Wkładał cały kawałek do ust i żuł i żuł, bo i ciasto było twarde i też zapewne dlatego, że nie chciał rozstawać się z jego slodyczą. Patrzyłem z zazdrością. Byłem gotów oddać wiele kawałków tortu i chrupiących ciasteczek za jeden kęs tego łamliwego chrup-chrup.

Ale pamiętam Josefa Chaima także dzięki jego synowi Awrumowi, który uczył się razem ze mną. Awrum uczył się z nami, mimo że był ode mnie i całej klasy starszy o parę lat. Był wyrośniętym chłopakiem o kręconych jak barania wełna włosach, twarz miał okrągłą jak księżyc, a oczy wodnistoszare. Nos i nozdrza szerokie, grube podkreślone wargi, a z ust prawie zawsze ciekła ślina. Awrum rozdarł sobie kieszeń w spodniach i miał zwyczaj wciągać rękę chłopaka obok do tej rozdartej kieszeni, by dotrzeć do "farmy", spacerować tam i poczuć jak członek mu puchnie i dochodzi do zastraszających rozmiarów. To była tajemnica, którą znała cała klasa. Kiedyś Awrum odprowadzał mnie do domu, i gdy jeszcze byliśmy na schodach, wyciągnął swego członka i zaczął ocierać nim o moje spodnie i widać było cud, jak ślina teraz ciekła nie tylko z ust, ale też i z członka. O tej historii opowiedziałem rodzicom i Awrum zniknął z klasy.

Były też historie, o których rodzicom nie opowiadałem. [...]

Gil Cwi: Papierowy most [fragmenty] [tyt. oryg. גשר של נייר]. Wyd. Misrad Habitachon : Izrael, 1996. — 343 s.

bottom of page