top of page
שחם רביעית רוזנדורף
okładka kwartet rosendorfa

natan szacham | נתן שחם

​​​

kwartet rosendorfa|  רביעית רוזנדורף

 

przełożył z hebrajskiego tomasz korzeniowski. niepublikowane gdzie indziej

Pierwsze skrzypce – Kurt Rosendorf

 

 

Spokojnego morza, szczęśliwej podróży! W dzisiejszych Niemczech los Mendelssohna niczym nie różni się od naszego. Ale usunąć go z Britanniki, nie będą mogli.

Niebo jest jasne i błękitno-złote, tylko morze jeszcze ponure, jak błękit pruski: ciemne, jakby w głębinach wciąż kipiała burza i trwał wczorajszy wieczór. Fale pozbawione piany głaszczą burty statku. Silnik dudni akordem es dur. Ładnie się to komponuje z niebieskim, kolorem tęsknoty do absolutu. Taka masońska tonacja przyjaźni.

Chcę wierzyć, że przyjaciół można znaleźć wszędzie, nawet w tym kraju, gdzie tak mało kultury i tak wiele polityki. To będzie dziwne, grać Mozarta na pustyni. W jego utworach – w concertante na skrzypce i altówkę, w koncercie na fortepian, Kegelstadt, w kwintecie smyczkowym – rozlany jest delikatny smutek, zupełnie nie w tonacji dur w jakiej to komponował, jakby nie był pewien przyjaźni nawet tych, którzy przysięgali sobie wierność.

Do domu napiszę: nawet silnik statku rozbrzmiewa przyjaznymi dźwiękami. Małe kłamstewko, bo przecież nie ma sensu zamartwiać rodziny. To byłoby głupie, opowiadać w pierwszym liście, że już w drodze mnie samego martwiło otępienie własnych zmysłów. A przecież dawniej bywały takie wyprawy, które mnie, chłopca idącego samodzielnie na pierwszą wędrówkę wzruszały. I oto teraz, kiedy jestem w drodze, by w moim życiu wprowadzić tak skrajną zmianę – zupełna obojętność. Dwa dni burzy, podczas których nie tknąłem skrzypiec, rozzłościły mnie bardziej, niż brak jasności we wszystkim, co dotyczy jutra. Opadła mnie dziwna apatia. Jadę, żeby grać w prowincjonalnej, powstałej z przyczyn humanitarnych orkiestrze, obawiam się przyszłości i żegluję sobie statkiem, jak turysta, który rusza na biwak, z głową wolną od rozmyślań.

Może dlatego, że trzeba było wysiłku, by zrobić pierwszy krok – opuścić dom, rodzinę, przyjaciół, ojczyznę – i już nie starczyło sił, by przygotować się na to, co ma nadejść. Myśli ciążą ku przeszłości. Wyobraźnia ucieka przed trudem przewidywania życia w nędznym, zbudowanym na piasku mieście. Jak wyobrazić sobie orkiestrę symfoniczną w mieście, które jest jak duża śródziemnomorska wieś, gdzie nie ma ani opery ani katedry.

Nigdy na własne oczy  nie widziałem miasta założonego ledwie dwadzieścia osiem lat temu. A czego można się dowiedzieć z kolorowanych pocztówek? Małe domki po obu stronach ulicy, prowadzącej do budynku z wieżą i gotyckimi sklepieniami. Myślałem: dziwne, miasto obudowane wokół szkoły średniej. [Mowa o gimnazjum „Herclija”, założonym w 1905 roku. Ulica Herzla, przy której zbudowano w 1909 siedzibę szkoły, stała się wkrótce wraz z osiedlem, centrum Tel Awiwu]
 

Nie śmiem myśleć o kwartecie smyczkowym.

Greta powiedziała:

– Beze mnie będziesz mógł żyć. Bez kwartetu nie.

Odrzekłem jej:

– Przecież jadę grać w orkiestrze.

Spojrzała na mnie z troską. Jeszcze nie ruszyłem w drogę, a już zaniżam poziom. Już mierzę siebie miarą zapadłego kraju emigrantów. Na dowód mego staczania się, na jej twarzy zapanował wyraz wyniosłego rozczarowania, pogodzenia z faktami, których źródło tkwi nie w okolicznościach czasu, lecz w moim charakterze. Ona w ogóle nie dopuszczała możliwości zaproponowania mi, bym to przemyślał. Przecież nie będzie rywalizować z uparciuchem, który zbyt pośpiesznie decyduje w kwestii świętej zasady. Nie ma sensu kłótnia po tym, jak zdecydowaliśmy się na rozstanie na czas nieokreślony. Kłótnia może tylko zranić. Kwestii nie rozwiąże.

Opowiedziałem Egonowi Loewenthalowi (znanemu pisarzowi, który był dość zbudowany faktem, że także ktoś taki jak ja, jedzie do Palestyny, bo to znaczy, że jest szansa znalezienia w niej kulturalnego milieu) o układzie między mną a żoną, i po jego twarzy poznałem, że wątpi w naszą szansę połączenia się tam, kiedyś. Hitler to nie przejściowy epizod, z którego Niemcy mogą otrząsnąć się wcześniej, czy później, powiedział. Te pobożne życzenia nie wytrzymują faktów. Naród niemiecki przyjął Hitlera i przezwyciężyć go może tylko siła zewnętrzna. A siła taka, co smutne, nie istnieje. Zachód zrobi wszystko, żeby szaleńca uspokoić, a gniewne przepowiednie emigrantów zdania Zachodu nie zmienią.

Rozważaliśmy ledwie kwestię polityczną, ale on dał mi do zrozumienia, że może wysunąć jeszcze jeden czy dwa argumenty na korzyść takiego dobrowolnego rozstania się kobiety i mężczyzny. Ale nie będzie mnie przesłuchiwał. Człowiek mówi to, w co chce wierzyć. On zakłada – i słusznie – że sprawy niepolityczne, rozdzielające mnie i żonę, zachowam dla siebie.

 

Różnice temperamentu i kwestie erotyczne leżą poza zasięgiem możliwości ich definiowania i nie ma sensu nazywać ich po imieniu. Nigdy nie dowiemy się, jaka była prawdziwa waga wypartych rozterek. Przecież możliwe, że stępienie wrażliwości, które spadło na mnie tak nagle, to stan normalny, jaki inni zwą zdrowym rozsądkiem.

Przeciwieństwa charakterów, Grety i mojego, były proste i jasne. Widoczne nawet dla obcych. Konserwatyści powiedzieliby, że rozdarcie między mną a nią, to oczywista porażka małżeństwa mieszanego. Owszem, pod każdym innym względem byliśmy parą o niewzruszonej harmonii. Oboje jesteśmy muzykami z taką samą mniej więcej pozycją każdy w swoim środowisku – tu nie było miejsca na współzawodnictwo, czy pasożytnictwo – oboje lubimy uprawiać muzykę, przeczytać dobrą książkę, poświęcić się wychowaniu córki, nie ciągnie nas do życia bohemy, które człowieka może oderwać od niego samego, i nikt z nas nie ma skrajnych poglądów, które naruszałyby trwałą podstawę wzajemnego zrozumienia. Jesteśmy ludźmi pilnymi, umiejącymi ciężko pracować, odkładać na czarną godzinę, rozumieć się poprzez aluzje, ale też zważamy na wulgarny dowcip, mogący budzić nieporozumienia.

A pomimo to, były dysonanse.

Jak ognia pilnowaliśmy się, by nie dotyczyły różnic w formalnej przynależności do jakiejkolwiek religijnej gminy. Greta dobrze to zdefiniowała. Po każdym wplątaniu się w dyskusję na jakiś podrzędny temat, z której w żaden sposób nie umieliśmy wyjść, wyobrażałem sobie, że ona przypisze mój upór żydowskiemu pochodzeniu.

– Ty jesteś taki Żyd, jak ja chrześcijanka. Oboje po równo nie jesteśmy. Dlatego też nie ma sensu wprowadzać między nas pospólstwo.

Różnice wrażliwości były niemałe. U ludzi zajmujących się sztuką, kwestia ta mogłaby zachwiać równowagę.

Chociaż Greta tego nie powiedziała, czuję że ma wstręt do mojej przesadnej wrażliwości. Jeśli się nie mylę, to przypisuje jej także „moją porażkę” jako artysty: nie miałem sił dostrzymać współzawodnictwa, które czasem zmusza cię, by „iść po trupach”. Według niej to powód, dla którego zostałem zepchnięty do miejsca pierwszych skrzypiec w orkiestrze i nie będąc solistą o światowej sławie, znajduję swoje szczęście w grającym w małych salkach kwartecie smyczkowym.

Rozzłościło mnie do bólu, że nie zrozumiała: muzyka kameralna, to styl życia. To nie ze strachu o konfrontację szarpiącą nerwy nie skoncentrowałem całego duchowego wysiłku, żeby zdobyć pozycję solisty, chociaż, naturalnie, od czasu do czasu chętnie wykraczałem poza muzykę kameralną, aby grać koncerty skrzypcowe. Ale, muzyka kameralna, trudno to wytłumaczyć komuś, kto sam tego nie rozumie, to słuszny kompromis między żądaniami „ego”, a głęboką świadomością pracy zespołowej o najwyższej randze.

Nie lekceważę i tego, że Greta rozczarowała się do mnie nie tylko przez moją skromność, która nie pasowała do wizji szczęścia przeznaczonego nam, ludziom utalentowanym, pięknego oblicza, z dobrym gustem, ludziom pracowitym, którym los pozwolił urodzić się w łonie narodu szanującego talenty muzyczne, pilność i helleńskie piękno. Było w niej także jakieś zmęczenie ciągłymi próbami wyszkolenia mnie, bym w każdej zupełnie sprawie dopiął swego, jak ona. Czasami patrzyła na mnie pełna głębokiej rozpaczy. Kiedy dojrzeję? Trzydziestoośmioletni chłopak, który zrobił niekwestionowaną karierę muzyczną, a każda kobieta, nawet małowartościowa, głupia, albo nieokrzesana, może sprawić, by dostosował swe uczucia do jej nastroju; nie jestem w stanie zmusić innych, by uznali fakt, że moja pozycja stawia mnie w centrum, i wszyscy muszą obracać się wokół mnie.

Coś w tym jest. Mogę też dodać, że kiedy spotykam kogoś, kto okazuje mi swoją niższość – wielbiciela, albo jakąś dziewczynę, pełną podziwu dla mojego uroku zewnętrznego, jestem wielce zakłopotany i od razu szukam jakiegoś tematu, w którym ten ktoś zyska nade mną przewagę. Zamiast porozmawiać o muzyce, ciągnie mnie, by bzdurzyć na temat polityki, gotowania, wychowania dzieci, literatury, zresztą, na jaki nie?

Może naprawdę jestem nazbyt wrażliwy, staram się nie wychylać ponad miarę – to żydowska cecha, odziedziczona po rodzicach – i nie jestem w stanie bronić swoich praw.

Wyjaśni to przykład, akurat mniejszej wagi:

Mamy w Berlinie całkiem małe mieszkanie, na bocznej ulicy, ale niedaleko berlińskiej filharmonii, tam, gdzie ceny mieszkań są wysokie. Dla trojga zwyczajnych ludzi starczy. Ale, kiedy cała trójka musi ćwiczyć (Anna, nasza córka, gra na fortepianie), rodzą się problemy. Pozornie, jest rozwiązanie. W kręgu rodzinnym, ma się rozumieć. Gdy zamknąć drzwi sypialni, głosy są przytłumione. Ja mogę grać w kuchni. Można też po równo podzielić dobę. Ale, podczas gdy Greta – z nas trojga, zdaje się, winna być najwrażliwsza, bo struny głosowe są najmniej odporne – była w stanie zamknąć się przed światem i lekceważyć wszystko, jak ktoś, kto gdzieś wyjechał, to mnie – który potrzebuje jedynie odrobiny „ciepła”, żeby zachować sprawność – z równowagi wyprowadza każda drobnostka, każda bzdura: głosy na ulicy, nastrój Anny, rozmyślne milczenie Grety. Wszystko. Po kłótni nie jestem w stanie grać w ogóle. Ciągnąć smyczkiem po strunach i przebierać palcami tam i z powrotem tak, ale przepada koncentracja, natchnienie, wczucie się.

Greta uważa, że to chorobliwe. Moje wyjazdy za miasto, by grać w opuszczonym domu kolegi, zdawały się jej początkowo niczym spektakl z bohemy. Chociaż, kiedy zrozumiała, że sprawa jest poważna, głęboko się rozczarowała. Bardziej by się cieszyła, gdyby to były „pozy”.  Taka czuła wrażliwość wygląda jej na psychiczną chorobę. Trzeba to uściślić: nie tyle chorobę psychiczną – co chorobę psyche, rodzaj osłabienia z powodu nadmiernej subtelności. Miała też na to lekarstwo: podobnie jak bladym i delikatnym dzieciom zaleca się wychodzenie ku naturze i zajęcie sportem, tak ona chciała wzmocnić tę słabą duszę wyzwaniami prowadzącymi do konfrontacji. To był gruby błąd. Wprawdzie miała wtedy wesoły nastrój, ale ja nie byłem w stanie przyjąć tych celowych zaczepek, przeznaczonych do urabiania mojego charakteru, jako zabawy, w której muszę uczestniczyć.

Ostatnio zaprzestała tego. Za późno. Straciła co do mnie nadzieję. Choć bardzo uważała, by tego nie powiedzieć, czułem, że odnosi to do „natury żydowskiej”. Z wyroku losu jesteśmy ludźmi pozbawionymi spokoju. Godnymi, by nas żałować. Nie ma szans na zmianę. Nie w naszym pokoleniu. Przynajmniej córka się przed tym uchroni. W jej żyłach płynie krew bawarskich wieśniaków.

Zamiast bojowych ćwiczeń na wzmocnienie ducha, dostawałem skromne przykłady jak się nad stanami ducha panuje. To były zorganizowane pokazy opanowania. Ze skrytą radością aranżowała kłopotliwe sytuacje, podczas których miara jej ofiarności rozkwitała. Kiedyś, w jakiejś błahej sprawie wybuchła kłótnia – któż nie dałby się wciągnąć przez nieporozumienie albo niewidoczne napięcie? – a jej oczy jaśniały jak u dziecka, które znalazło mecyje: okazję, by wykazać kto z nas jest uparciuchem, a kto wielkoduszny. Z pewną przyjemnością dawała mi zwyciężać w sporze, w którym nie miałem racji! Z ukosa patrzyła na mnie roztropnie, z góry na dół. Nie marnowała swych aktów wielkoduszności, które miały cel edukacyjny. Powoli, powoli, kształtowała mój charakter. Jeszcze mam szansę stać się stworzeniem optymistycznym i silnym.

Trzeba przyznać: sprzeczności charakteru nie pogorszały naszej zdolności świadczenia sobie wzajem cielesnych rozkoszy. Wszystkie dysonanse znajdowały rozwiązanie w łóżku. Tam wszystko kończyło się silnym, finałowym akordem, okrzykiem radości w tonacji dur. Wiele razy do łoża przynosiliśmy rozczarowania życia codziennego i łagodziliśmy zawodowe frustracje. Jaka miła i kochająca była po tym, kiedy nie dostała roli w „Zmierzchu bogów”. Panowała między nami pełnia skończonego zrozumienia w świecie ciszy wzburzonego ciała. Ale mimo naszej wspólnej zdolności zanurzania się razem w głąb radosnego zapomnienia, które trwało póki uprawialiśmy miłość, z biegiem czasu budziła się potrzeba chwilowej separacji. „W imię odnowy”, tak zgodziliśmy się to nazywać. Musi być nam brak siebie jakiś czas – czas nigdy nie określony – żebyśmy mogli zjednać się na nowo i być sobie bliskimi tak, jak byliśmy w pierwszych latach miłości.

Bodźców dodawała też polityka. Wprawdzie na początku jej wpływ był odwrotny. Greta, która zdecydowanie odrzucała idee Hitlera, widziała potrzebę demonstrowania solidarności z Żydem. Ale i to robiła na tyle prostacko, że nie było w tym nic pocieszającego duszę. Czasami dało się odczuć, że nawet ta posępna sprawa wykorzystywana jest, by postawić sprawę jasno: w naszej rodzinie jest ktoś, kto daje ochronę, i ktoś, kto jej potrzebuje.

Propozycja Hubermana, bym dołączył do organizowanej przez niego orkiestry w Palestynie – była sprawą na czasie pod każdym względem. Nie od dzisiaj byłem zwolniony z posady w filharmonii berlińskiej, a „Kwartet Rosendorfa” – trzech Żydów i jeden czysty Aryjczyk – nie miał żadnych szans utrzymania się z muzyki. W Niemczech stosowano wobec nas prawa rasistowskie, a gdzie indziej kwartet wciąż nie był znany. Wprawdzie mieliśmy jeden koncert w Liverpoolu i jeden w Strasburgu, które przyniosły nam niemały deficyt i jedną płytę – nagranie pośpieszne i niedokładne – ale to nie mogło obiecać nam godnego zarobku w innym kraju. Nawet moje pojawienie się jako solisty z orkiestrą frankfurcką nie mogło umocnić mej pozycji. Błędem taktycznym było zagranie tam Brahmsa w rok po Szigetim.

Palestyna zdawała się być wspaniałym czasowym schronieniem.

Greta sądziła, że to pomysł szalony.

– Jeśli pojedziesz do Anglii, albo Francji, będziemy mieli szansę znów się połączyć. Ugruntuj sobie tam pozycję (to jej szczególnie ulubione wyrażenie), a będziemy mogły dołączyć do ciebie po jakimś rozsądnym czasie.

 

Bez wątpienia: Do Palestyny nie pojedzie. Nie dlatego, że tam się chronią Żydzi, ona nie ma przesądów wobec Żydów. Przecież poślubiła Żyda, narażając siebie, zajęła publicznie stanowisko przeciw antysemityzmowi! Także nie z powodu jej muzycznej kariery Palestyna znalazła się poza zasięgiem. Greta gotowa jest zrezygnować ze swych dążeń, może poprzestać na lekcjach śpiewu i pojedynczych występach z orkiestrą, jeśli Huberman istotnie zdoła stworzyć tam orkiestrę co się zowie. Ale w żaden sposób i za nic nie narazi przyszłości Anny. – Nie wolno takiego kwiata jak Anna, hodować na środku pustyni – powiedziała.

Anna objawiła wyjątkowe zdolności muzyczne. Ma czternaście lat i jest już dojrzałym muzykiem  z perfekcyjną techniką, zdolnością koncentracji, a ponad wszystko – świetną osobowością. Bez wątpienia czeka ją promienna przyszłość, jeśli dalej pójdzie tą drogą i jeśli będzie mieć odpowiednich pedagogów.

Mówią, że jest tam dwóch, trzech wartościowych nauczycieli, ale Greta, znająca ich z pogłosek, nie widzi w nich „środowiska kulturalnego”, jakiego trzeba Annie. A ponadto, młody artysta miary Anny nie może rozwijać się bez towarzystwa innych muzyków w jego wieku.

Możliwe, że ma rację. Niemcy, to miejsce gdzie talent młodego artysty rozkwita.

Także i z tego powodu przerwa, jaką sobie zrobiliśmy, jest korzystna. Bez żydowskiego ojca za plecami, szanse Anny będą dużo większe.

 

W Trieście zaatakowała mnie bezlitośnie tęsknota, jak dręczący byt fizyczny wewnątrz klatki piersiowej. Ból skupia całą uwagę na sobie i udaremnia możliwość koncentracji. Ofiara konieczna, powiedziałem sobie w duchu. Muzyk wielkiego pokroju nie ma życia prywatnego. Trzeba się pogodzić. Mozart rozstał się z ukochaną mamą i poszedł na tułaczkę, zanim skończył osiem lat.

Na okręcie obudziły się we mnie obawy, czy aby nasza ofiara nie jest ofiarą daremną.

Spotkanie z Egonem Loewenthalem, które napełniło mnie radością, zrodziło też nieoczekiwany ból. On sam zważał, by mi tego nie powiedzieć, ale widziałem dobrze, że wątpi, by naziści nie ugodzili w utalentowaną dziewczynkę, mającą żydowskiego ojca. Powiedział tylko: „Obawiam się, że nikt z nas nie zdaje sobie sprawy, do czego ci ludzie są zdolni”.

On, jak się zdaje, poniekąd wie, że ludzie tacy jak ja, kiedy tylko zostaną zwolnieni z posady, mogą jedynie zgadywać.

Był jednym z pierwszych osadzonych w Dachau.

 

Spotkałem go na pokładzie drugiego dnia żeglugi. Znał mnie. Pod koniec 1931 roku słuchał koncertu „Kwartetu Rosendorfa” i zapamiętał moją twarz (jakiej się nie zapomina nigdy – powiedział, jakby stwierdzał fakt). Przyszedł powiedzieć mi, jak się wtedy cieszył (pięć lat temu!) z Kwartetu a-moll Schuberta, który lubił szczególnie. Wymamrotał swoje nazwisko bardzo nierwyraźnie, a ja w ogóle nie zdałem sobie sprawy, że rozmawiam ze sławnym pisarzem, autorem „Chwały starożytności”, książki którą tak lubiłem.

Kiedy go rozpoznałem – głównie po sposobie mówienia, tak różnym od zwykłego – znów byłem zaskoczony. Ktoś taki, znający i sławę i tragiczny upadek, wzruszył się faktem, że zapamiętałem książkę, która w swoim czasie akurat nie zrobiła dużego wrażenia.

 – Do książek odrzuconych przez czytelników mam szczególny stosunek, jak ojciec utraconych dzieci – powiedział mi z uśmiechem.

Myślałem, że to śmieszne, wzruszać się oceną kogoś, kto przeczytał tak mało książek. Wprawdzie i ja jestem zadowolony z  różnych pochwał, ale prawdziwe wzruszenie może wywołać u mnie tylko sympatyzująca ocena poważnego muzyka. Ale, może sprawiły to okoliczności naszego spotkania – statek płynący do kraju, którego żaden z nas nie wybierał. Z oczywistego niepokoju przed nieznanym.

 

Jego niepokój pod kilkoma względami jest słuszniejszy od moich obaw. Nie ma tu symetrii. Na mnie czeka stałe miejsce pracy, pensja i mniej więcej uporządkowane życie. Na niego nic. (Ma tam jakąś przyjaciółkę na urzędniczej pensji i mgliste obietnice gazety szwajcarskich imigrantów. Jeśli wytrzyma pisząc artykuły, na drugi rok będą mu płacić stałą pensję – około połowy wynagrodzenia skrzypka w orkiestrze). Ja mam muzykę, język uniwersalny, sprawne palce, wyśmienite skrzypce (Guadagnini) i zapewnioną widownię (w tym zapadłym kraju już kilka lat istnieje „Towarzystwo Filharmoniczne”). On nie ma żadnej pewności, że znajdzie wydawcę swoich książek. (Pisarz bez języka to jak skrzypek z połamanymi palcami).

Co do stałej pensji – sprawdzałem, czy można utrzymać się godnie za dwadzieścia funtów na miesiąc (jeśli uda mi się i dostanę miejsce pierwszego skrzypka) i czy w ogóle można poradzić sobie mając siedemnaście, czy szesnaście funtów (jeśli znajdą skrzypka lepszego ode mnie). To głupie zmartwienie, wiem, ale w sytuacjach kłopotliwych, nie czując się bezpiecznie, przywiązujemy się do drobiazgów, żeby się czegoś trzymać. Ktoś powiedział, że dwadzieścia na miesiąc to olbrzymie bogactwo. Ale to był członek kibucu, który wracał z delegacji, a według jego światopoglądu, każdy kto nie jest głodny, już winien być szczęśliwy. Ktoś inny, komu przedstawiłem – nie bez zakłopotania – moje pytanie, uśmiechnął się, patrząc pełen politowania. To był Arab na medycznych studiach w Niemczech. Jego rodzina ma mnóstwo dóbr i gruntów, a dwadzieścia funtów to suma, którą on  w nocnym klubie wtyka tancerce między piersi.

„Przyjaźń” od pierwszego spotkania między mną a Egonem Loewenthalem to, jak się zdaje, rodzaj przyjaźni sanatoryjnej, kończącej się wraz z wyleczeniem. Jej źródło tkwi w samotości na okręcie, wiozącym zbieraninę podróżnych, między którymi nie ma żadnych więzi – imigrantów, wracających do domu mieszkańców i urzędników rządowych. Obaj czujemy jakąś niechęć do tego pierwszego spotkania z mieszkańcami Ziemi Obiecanej. Z trudem znaleźliśmy wśród nich jednego, czy dwóch, z kim można zamienić kilka zdań. A jedyny, który rozmawia płynnie po niemiecku, choć z dziwnym akcentem, to ten Arab. Paru innych, takich co nie przepuszczają żadnej okazji, by nawiązać rozmowę z obcym, tylko roszczą pretensje do znajomości niemieckiego. Mówią żargonem, który z trudem rozumiemy. – Od dźwięku tej mowy mam dreszcze na plecach – mówi Egon. Ja nie jestem aż tak wrażliwy. Bardziej mnie dręczą ich maniery. Głównie hałaśliwość. A także brzydki zwyczaj zaczynania rozmów o muzyce, kiedy tylko dowiadują się kim jesteś. Obrzydł mi też serdeczny wyraz twarzy już po chwili, kiedy okazało się, że nie jesteś uchodźcą potrzebującym ich litości.

Delikatną sieć stosunków, powstałą między mną a Egonem Loewenthalem nazywam „przyjaźnią”, pomimo że nie wiem nic, czy spotkamy się na wybrzeżu (prosta logika mówi, że tak. Kraj jest tak mały, a wychodźców z Niemiec tak niewielu). Nie tłumaczy tego także fakt, że spędzamy długie godziny razem. Właściwie jest odwrotnie. Spotykamy się mało, ale nie potrzebujemy dużo gadać, żeby się wzajemnie zrozumieć. Na przykład o Dachau nie powiedział słowem. Dał mi do zrozumienia, że fakty nie są ważne. A co do ich wpływu na niego – sam jeszcze nie wie. Wygląda na to, że swoje doświadczenie stamtąd podsumował, kiedy powiedział jedno zdanie, streszczenie streszczenia (Jak pewien uczeń Shönberga, pragnący zawrzeć całą muzykę na jednej stronie): „Nie da się zapomnieć kogoś, kogo nie chciałeś poznać”. O swoich książkach nie mówi w ogóle. Może z obawy, by nie okazało się, że nie czytałem (wielce możliwe). Tylko o „Chwale starożytności”, którą wspomniałem, powiedział parę słów. Jakże aktualna jest tam postać księcia. A także morał: Można się wzruszyć aż do łez sentymentalną muzyką i pozostać całkowicie obojętnym na ludzkie cierpienia (Loewenthal jest biegły w muzyce. W młodości grał na fortepianie).

Wczoraj wieczorem, po tym jak morze uspokoiło się i poszedłem do swojej kabiny trochę pograć, przyszedł za mną. Muzyka ma na niego silny wpływ. Widzi we mnie przyjaciela, bo nigdy nie przebywam z nim więcej, niż on tego potrzebuje. Greta na pewno wyjaśniłaby to tak: chęć działania zgodnie z wrażliwością bliźniego, to dla mnie druga natura. Ucieczka za morze nie jest w stanie wyleczyć człowieka z podstawowej słabości.

Greta, oczywiście, nie może wiedzieć jaki jestem w towarzystwie innych kobiet.  Wierzy – w tym z pewnością nie różni się od innych żon, że także skromność w odniesieniu do fizycznej strony miłości jest mi drugą naturą. To teza, którą trudno odeprzeć. A ja nie mógłbym wspierać swej argumentacji faktami, które ją zabolą.

Kobiety frywolne lgną do mnie, jak do grzechu. Na statku sprawy mogą przybrać obrót zły, a nawet ohydny. Moje szczęście, że prawie nie ma tu ciemnych kątów, a w kabinach trudno być na osobności. Ale ten, komu dość skradanych dotyków, zadowoli się okazjami bez liku. Areszt domowy na płynącym statku obnaża drzemiącą w ludziach, wliczając w to kobiety, głupotę i brak odpowiedzialności. Przymusowa bezczynność sprawia, że gadają bez umiaru i łamią reguły. Bezwstydnie wystawiają na widok publiczny – jak ciała na słońce – swoje najbardziej nieprzywoite przymioty. Najpierw zdejmują parę części garderoby, potem ściągają także cienką łupinę kultury.

Jest tu pewna kobieta, starsza ode mnie o dwa, trzy lata, małżonka znanego adwokata, jak tu mówią, przechadzająca się po pokładzie tak, jakby konieczność samotnego dźwigania ciężaru własnej osobowości była dla niej koszmarem. Dręczona nudą sygnalizuje każdemu kretynowi, że jej serce jest otwarte na wszelkie jałowe zaloty, które zakończą się, gdy dotrze na bezpieczne nabrzeże. Pewien kretyn, nazwiskiem Rosendorf, który miał odsunąć się od takichże marności, zastał samego siebie, jak  pod rękę z tą kobietą stoi na pokładzie. Nie byłoby to takie straszne, gdyby nie musiał wysłuchiwać patetycznych deklaracji w stylu jakie piękne jest morze o zmierzchu, albo – a ileż piękniejsze nocą. A wszystko, by bez satysfakcji cieszyć się dotykami, po których czuje się podle i fałszywie.

Jest jeszcze jedna kobieta, młodsza, ale brzydsza, napierająca na mnie wielkimi, niosącymi pociechę piersiami, by wypróbować na mnie swój czar i język niemiecki, którego uczyła się w szkole średniej w Wiedniu (jej rodzice, emigranci galicyjscy, przebywali tam rok w drodze do Palestyny). Ma mi do opowiedzenia wiele ciekawych rzeczy. W Wiedniu śpiewała w szkolnym chórze. W Jerozolimie słyszała Hubermana (tu spojrzała na mnie z litościwą miłością, bo zdrowy rozsądek mówi jej, że nie mogę równać się z Hubermanem). Jej kuzyn też grał na skrzypcach, ale zaniedbał się, kiedy ukończył gimnazjum w Tel Awiwie. Czytała książkę o Chopinie. Przestała opowiadać mi jej treść, kiedy przypomniała sobie, że to był pianista, a nie skrzypek. Zna też parę wulgarnych dowcipów. Raz nawet na sposób nader prostacki zauważyła, że łodzie ratownicze pokryte są grubym brezentem.

Jest też młoda dziewczyna z Niemiec, jadąca do pracy na żeńskim gospodarstwie. [W oryg.: meszek poalot. Sieć gospodarstw wraz ze szkołą rolniczą dla kobiet imigrantek do Palestyny. Pierwsze, założone w 1910 w Nahalal przez Chanę Meisel.]  Patrzy na mnie tęsknymi oczami, a jej oddech zamiera, kiedy natyka się na mnie w wąskim przejściu. To urocza dziewczyna, delikatna i wrażliwa, jak menuet Mozarta.  Powstrzymując się, by jej nie dotknąć, chciałbym odpokutować inne moje uczynki. Poczuciem szacunku, jaki mam wobec niej, oczyszczam swoją duszę z plugastwa.

Czasami myślę: zachowuję się jak chłopak, którego rodzice mają za nieudacznika, a ten chcąc być samodzielnym, podejmuje żelazne postanowienie zbudowania finansowego imperium.

 

Loewenthal to dziwny człowiek. Czasami jest zamknięty jak dom z zatrzaśniętymi okiennicami. Słucha rozmówcę z nadmierną grzecznością i śmiertelnie zmęczonymi oczami. Maniery nie pozwalają mu odwrócić się od jegomościa, mniemającego, że własne znudzenie wystarczy, by wolno mu było rzucić się w objęcia słuchacza pozbawionego ratunku. Jest zły na siebie, że nie umie uwolnić się od swych manier.

(Haydn tak właśnie najpewniej słuchał fałszującego muzyka z arystokratycznej rodziny i złościł się na porządek świata, przez który nie może pozwolić sobie na powiedzenie: „Panie, gra pańska jest okropna i lepiej, by zostawił pan muzykę innym” – skrzypek Solomons znalazł pieprzny sposób, by rzec to królowi Jerzemu III: „Skrzypkowie dzielą się na trzy grupy: pierwsza – tych, którzy nie umieją grać w ogóle; druga – tych, których gra jest okropna; trzecia – tych, których gra jest dobra. Jego Wysokość osiągnął już drugi poziom …”).

Wzrok Loewenthala, posępniejący z chwili na chwilę, choć nikt go nie złościł, zdejmował rozmówcę grozą. Czasami jest pogodny i nie umie postawić kropki na końcu zdania. Rozmowa z nim, to zwykle ciężki wysiłek duchowy. Mówi aluzjami, a ty czujesz, że wystawia twój rozum na próbę. Jeśli udasz, że zrozumiałeś i uśmiechniesz się, jesteś wpisany na czarną listę, gdzie tłoczą się wszelcy pozoranci. Mówi pół zdania, jak ktoś podający drugiemu pół jabłka, wyczekując, aż ten poczuje się niezręcznie, i wtedy daje mu drugą połówkę. Jeśli pojąłeś jego myśl, jesteś przyjacielem. Jeśli myliłeś się – poznał twoją naturę. Opowiada dowcipy z twarzą nieprzeniknioną i szklanymi oczami. Pozbawieni humoru mogą pomyśleć, że opłakuje swe cierpienia. Zdaje mi się, że to wszystko to samoobrona przed marudami.

O kwestiach niebiańskich mówi tak, jak inni plotkują. „Bogowie greccy buntują się”, powiedział do pewnej pani, demonstrującej znawstwo łaciny (mijaliśmy Kretę, morze było wzburzone, a my zwracaliśmy żółcią i nie było zbyt grzecznie żartować z naszej sytuacji, ale zdołał wywrzeć wrażenie, że rozmawia zupełnie poważnie). „Na naszej drodze z Zachodu na Wschód, do źródeł czystej duchowości, nie wolno nam było pomijać hellenistycznie pojmowanego piękna. A teraz bogowie mszczą się na nas”. Kobieta uśmiecha się, ale patrząc na jego surową twarz ona też poważnieje i mówi, że „Coś w tym jest”. Wtedy ten parska śmiechem, obrażając ją. Widziałem w tym duchowe okrucieństwo. Ja też „coś” w tym znalazłem. Chociaż ciężko mi rozmawiać na tak abstrakcyjne tematy z poufałością, z jaką w dobrym duchu żartuje się z członków rodziny, to sama idea nawet mi się widziała. Podróżujemy w kierunku przeciwnym do historii.

Myślałem o tym wiele: Jedziemy do kraju, gdzie brak rąk do pracy, i który nie ma ani potrzeby, ani możliwości, utrzymywać niemieckiego pisarza i międzynarodowego skrzypka (przy całej skromności, gdyby Hitler nie doszedł do władzy, „Kwartet Rosendorfa” byłby dzisiaj jednym z najbardziej znanych kwartetów na świecie, na wzór „Kwartetu Busha”, czy „Kwartetu Grillera”, i mógłbym emigrować do Anglii, Francji, Szwajcarii, albo Ameryki bez konieczności wypełniania kwestionariuszy). Tu emigrację nazywają „wznoszeniem się”. Według mnie i według Loewenthala to opadanie. Prawie upadek. Oznaki takiego opadania znalazłem w drobnym epizodzie:

Wczoraj wieczorem podszedł do mnie człowiek, który przedstawił się jako nauczyciel z Gimnazjum [Jedyne gimnazjum hebrajskie w ówczesnej Palestynie – Herzlija] i powiedział mi, że przyjaźń z Arabem „jest niepożądana”. W kraju panoszy się terror i ludzie mogą pomyśleć, że jestem komunistą. Roześmiałem mu się w twarz. Arabski lekarz dobitnie wyrażał swój sąd przeciw aktom przemocy.

– I pan mu wierzy? – szydził ze mnie nauczyciel z Gimnazjum – Jest pan naiwny. Okłamywać, to dla nich nie problem. U nich to micwa. [Hebr., jeden z 613 nakazów i zakazów Tory; ogólnie – dobry uczynek]

W końcu musiałem zerwać kontakty z arabskim lekarzem. Kiedy przekazałem mu, co powiedział mi nauczyciel z Gimnazjum, użył tego samego języka. Zastanawiałem się, czy odważyłby się mówić do mnie o „żydowskiej naturze”, gdybym to ja, a nie on, płacił za napoje w barze pierwszej klasy.

Jeszcze nie dotarłem do Ziemi Obiecanej, a już musiałem wybierać znajomych wbrew moim zasadom. Jeśli i my będziemy segregować ludzi na Żydów i nie-Żydów, antysemici zwyciężą. Zawsze tego unikałem. Wolę klasyfikować ludzi według przymiotów duszy, dopuszczać tych, którzy są mi bliscy duchem i odsuwać tych, do których czuję odrazę. I tu i tu będą Żydzi i nie-Żydzi. Co do wspólnoty żydowskiego losu – nie wybierałem go, ale też nie chciałem przed nim uciekać. Nie sprzeniewierzyłem się sobie. Nie wychrzciłem się, jak mi doradzano, bym to zrobił póki można, żeby zapewnić sobie życie bez zmartwień, bo nie jestem gotów żyć wedle nakazów religii. Żadnej religii. Nie będę dawał Żydowi pierwszeństwa przed kimś, z kim łączy mnie wspólnota smaku i wrażliwości. To tylko przypadek, że było nas trzech Żydów i jeden nie-Żyd w „Kwartecie Rosendorfa”. Zbliżała nas jedność poglądów na kwestie muzyczne. Brzydzę się myślą, że nad muzyka lepszego winienem preferować przeciętnego, tylko dlatego, że to Żyd. Zawsze będę preferował chrześcijanina z wrażliwym zmysłem diagnozowania, nad Żyda o drewnianym uchu.

(Kłóciłem się poważnie z wiolonczelistą Steinerem i altowiolistą Bernfeldem, czy przyjąć do nas skrzypka von den Burgera, bo nie byliśmy pewni, czy styl jego gry pasuje do nas. Obawiam się, że w końcu został przyjęty z powodów nietyczących istoty rzeczy. Steiner uważał, ale nie śmiał powiedzieć, że przyłączenie się kogoś z powiązaniami towarzyskimi i arystokratycznym tytułem, mogłoby się nam przysłużyć. To obce mi rozważania. Zapłaciliśmy za to drogo. Von den Burger popsuł nam niemało. Kiedykolwiek miał grać, robił to hałaśliwie i prostacko. Lekkie i radosne fragmenty scherz Haydna i Mozarta grał niezgrabnie i bez wdzięku, bo odnosił się do nich z przesadną bojaźnią, jakby wszystko co napisali Niemcy było rodzinnym majątkiem, od którego obcych odgania się szczekaniem. Narobił nam niemało wstydu i upierał się, że lepiej od nas rozumie niemiecką ludowość. Możliwe, że ma rację. Ale cóż zawinili Haydn i Mozart? Musieliśmy znaleźć drugiego skrzypka, który nie widział w swej roli ujmy dla  honoru, ale trudno znaleźć dobrego drugiego skrzypka pochodzenia żydowskiego. Zdaje mi się, że sam sobie zaprzeczam… istota sprawy to: chcę przede wszystkim wiedzieć kim jesteś, a dopiero potem powiesz mi w której bóżnicy się modlisz. I nie jest mi przyjemną myśl, że granie w orkiestrze dyskryminowanych rasowo uciekinierów, zmusi mnie do przyjęcia pojęć narodowców o wąskich horyzontach, widzących w sympatii i szacunku do Araba zdradę żydowskiej solidarności).

Opowiedziałem Loewenthalowi o mych zmartwieniach. Zdumiał mnie stereotypem. „Nie możesz być przyjacielem miłego lekarza, choćby tylko dlatego, że on jest niezwykle bogaty, a ty będziesz tam ledwie żył z pensji skrzypka orkiestrowego”.

Czyżby? Kilku moich najlepszych przyjaciół w Niemczech było wielkimi bogaczami.

Po chwili namysłu: To byli bogacze żydowscy.

bottom of page